Wydarzenia


Ekipa forum
Wejście
AutorWiadomość
Wejście [odnośnik]29.09.18 16:57
First topic message reminder :

Dom

Za kornwalijskimi pagórkami, za Druzgotkową Rzeką (nazwaną tak przez Benjamina), daleko od jakichkolwiek siedzib ludzkich, stoi drewniany dom. Niepozorny, niedokończony, część jego ścian wzmocniona jest zaklęciami chroniącymi przed deszczem, wiatrem i chłodem. Ściany ciężko odróżnić od otaczającego je lasu, budynek wydaje się wręcz wrośnięty w zarośla, przycupnięty na krawędzi dość spokojnej rzeki. Gałęzie drzew stanowią część dachu, pnie - pewien rodzaj wzmocnienia niektórych elementów konstrukcji domu. Ciężko tu trafić a otoczenie posiadłości objęte jest licznymi urokami ochronnymi - na pewno nie zjawi się tu nikt postronny. Zbudowany w środku lasu, na krańcu Kornwalii, nad rzeką uchodzącą niedaleko do morza dom jest oazą spokoju, zagubioną w leśnej gęstwinie.
Tuż za drzwiami wejściowymi znajduje się niewielki przedpokój, wypełniony wierzchnimi ubraniami, ciężkim obuwiem, brudnymi plecakami, sznurami i niezbędnikami każdego opiekuna (i łowcy) smoków.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Wejście - Page 3 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Wejście [odnośnik]08.08.19 18:23
Nie miała pojęcia — o tym, co łączyło, o tym, że cokolwiek łączyło ich dwoje; o tym, że Ben mieszkał z mężczyzną, a tym bardziej, że owym mężczyzną okazał się nikt inny, jak Percival Nott. Obaj byli starsi od niej, byli dorosłymi mężczyznami, czarodziejami w wieku, który już dawno plasował ich jako starych kawalerów. Inni, o wiele młodsi od nich i niej samej posiadali już wyrośnięte dzieci. Takie były czasy, taka ich rzeczywistość. A to wszystko zwaliło jej się na głowę zupełnie nagle i niespodziewanie, tworząc wybuchową mieszankę, której nie była w stanie nie tylko ogarnąć, ale też powstrzymać. Nie była głupia, choć prawdopodobnie za taką właśnie ją mieli obaj, stojąc w negliżu, zupełnie tak, jakby to wszystko co działo się wokół było normalne. Nie było i dostrzegła to znacznie szybciej niż mogli zrozumieć. I przeraziło ją to wszystko, ogrom informacji i tak skrajnie dramatycznych. Percival był przystojnym mężczyzną. Jego rysy twarzy były szlachetne, dostojne, oczy mądre i błyszczące. Być może właśnie dlatego w pierwszej chwili na moment oniemiała, dopiero po czasie odnajdując uzasadnienie dla tak doskonałej prezencji. Nie był człowiekiem z gminu, był arystokratą, o którego wygląd, wykształcenie i wychowanie dbano przez kilkanaście lat. Emocje jednak zamiast opaść wraz z tą wiedzą utknęły gdzieś na poziomie graniczącym z jej wytrzymałością. Bo patrząc na tą przystojną twarz widziała rysy twarzy, oczy i wyraz twarzy tamtego człowieka w sowiej poczcie. Ta znajomość ją oczarowała, zamiast zaniepokoić i dopiero teraz zdała sobie z tego sprawę. Do jej oczu napłynęły łzy jeszcze zanim zdążyła zwrócić się do nich, a może do Benjamina z tym wszystkim co chciała mu powiedzieć, a przed czym powstrzymywała ją zaciskająca się gula w gardle.
— I to wszystko zmienia?— spytała go cicho, a głos jej zadrżał. Wysoko zadarta broda i dumnie uniesiona głowa miała być wyrazem siły, którą chciała zaprezentować, ale wszystkie emocje w jednej chwili wybrzmiały w tonie jej głosu i przeszklonym, ciemnym spojrzeniu wielkich piwnych oczu. Choć po chwili zacisnęła zęby, a mięśnie jej żuchwy uwydatniły zacięcie i złość i broda jej zadrżała na chwilę. Opanowała to dopiero zaciskając usta. Co z tego, że nie używał tego nazwiska. Był kim był, zrobił, co zrobił. On, jego krewni, znajomi, dawni przyjaciele. Nie obchodziło jej, co było teraz. Nie można było tak po prostu porzucić rodziny, zmienić przekonań z dnia na dzień. Ona nie potrafiłaby tego uczynić. Porzucić bliskich, którzy byli dla niej całym światem. Odwrócić się od braci, rodziców, zmienić stronę, kiedy było wygodniej. To było całe jej życie. A jego całe życie pozostało za jego plecami. Nie dostrzegła znaków Benjamina, ale nie była ostatnio zbyt spostrzegawcza. A pewnie nawet gdyby widziała jego sygnały zignorowałaby je, mówiąc dokładnie to, co ślina jej na język przyniesie. A teraz nagle nie potrafiła powiedzieć nic. Po prostu stała, obserwując oddalającego się Perrcivala.
— Nie jestem pewna, czy fakt, że wyrosłam z bycia grubą można przyrównać do wyrośnięcia z własnej rodziny — odparła z żalem, przenosząc spojrzenie na Bena, który wydawał się być zupełnie nieporuszony tym faktem. Spojrzała na niego i poczuła dziwne ukłucie w piersi, a może w żołądku. Sama nie była pewna, gdzie dokładnie. Stał oto bowiem przed nią człowiek, który był dla niej wzorem całe życie, mężczyzną idealnym. Brat, którego faworyzowała nad młodszym, poza którym nie widziała niczego więcej. I zupełnie nic nie robił sobie z tego wszystkiego .
— Mieszkacie ze sobą, bo się kolegujecie, czy jesteście razem — spytała wprost, ocierając prawe oko dłonią; zgromadziło się w nim za dużo słonego płynu. — Nie traktuj mnie jak głupią, to wygląda jak wygląda, Jamie. — Łatwiej było przenieść rozmowę na te tory niż na to, co naprawdę gryzło ją w środku. Siąknęła nosem, jeszcze wyżej zadzierając brodę, by spojrzeć mu w oczy. — Mnie? Faceta? Może tak, może wszyscy zwracają uwagę tylko na ciebie, nie mam przy tobie żadnych szans — wyrzuciła z siebie bezsilnie, kompletnie nie wiedząc, co powinna teraz zrobić i jak się zachować. I była zagubiona, bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Nie potrafiąc właściwie zareagować na sytuację, dobrać odpowiednich słów, więc mogła paplać jedynie głupoty, nie potrafiąc uspokoić nerwów. Jego krytyka wydała się tym boleśniejsza. Jeszcze go bronił; jeszcze zarzucał jej złe wychowanie.
— Nie znam szlacheckich obyczajów, wybacz, że nie zachowałam się jak należy — wysyczała przez zęby wściekle, czując, że zaczyna tracić nad sobą kontrolę. — Więc to tak? Nic się nie stało? — zająknęła się, patrząc na niego rozgoryczona. — Już nie pamiętasz, co zrobił jego brat? Co zrobili jego bliscy? Co zrobili jego przyjaciele, krewni? Na Merlina, Ben — załkała, a jej twardy głos stał się cienki i drżący. — Oni spalili setki ludzi.
Nie potrafiła tego przełknąć, przeżyć. Nie znała Percivala, nie wiedziała jaki był i co miał w sobie takiego, że Ben go przygarnął. Nie chciała się nad tym zastanawiać, nie chciała myśleć, że w innych okolicznościach i w innej sytuacji z pewnością polubiłaby go tak samo, a może nawet potrafiłaby zrozumieć. Dziś nie rozumiała. A bolało tym bardziej, że nie rozumiała własnego brata, który zachowywał się tak, jakby przeszłość nie miała żadnego znaczenia.
— Cała ta przystojna twarz przysłoniła ci wszystko, naprawdę tego nie widzisz?— spytała, robiąc krok w jego stronę. Wyciągnęła ku niemu rękę, żeby dotknąć jego twarzy, a po jej policzkach po raz pierwszy popłynęły łzy. — Spójrz co ci zrobili, Ben. Mnie. Nie pamiętasz już...— Jak szeptali te swoje plugawe inkantacje, jak jedynym ich celem było zamordowanie ich w najbardziej bestialski sposób. Cudem wtedy uszli z życiem, była tego pewna. I zaprzysięgła sobie, że uczyni wszystko, by dostali to, na co zasłużyli.
Ale on chciał zatrzymać Percivala. I to było ważne w tej chwili. Przełknęła ślinę, wycierając oczy, siąknęła nosem. Nie będzie płakać. Nie mogła. Nie traktował jej poważnie, lekceważył to, co czuła, co myślała. nie była pewna, czy to zawód, czy rozgoryczenie targało nią bardziej. Nie odwróciła się za nimi. Kucnęła przy psie i zaciskając zęby zaczęła go głaskać za uchem delikatnie, licząc, że jej nie ugryzie. On jeden tu wyglądał na normalnego.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Wejście - Page 3 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Wejście [odnośnik]09.08.19 13:38
Wydawało mu się, że już zdążył do tego przywyknąć: do instynktownej wrogości, bijącej od ludzi, którzy spotykali go po raz pierwszy, śmiało oceniając go na podstawie szczątkowych, zasłyszanych mimochodem informacji; do gwałtownych i nieprzyjemnych reakcji, jakie budziło jego dawne nazwisko; do tego, że musiał się ciągle tłumaczyć – nie tylko z czynów, które sam dokonał, ale również i z tych, za które odpowiedzialność ponosili członkowie jego rodziny. Zdawał sobie sprawę z faktu, że prawdopodobnie tak miała już wyglądać jego rzeczywistość, że to, że otwarcie i publicznie sprzeciwił się konserwatywnej części arystokracji niczego nie zmieniało – czy nie łudząco podobnych słów użyła Hannah? – i do pewnego stopnia nawet to akceptował, ale z jakiegoś powodu nie spodziewał się, że zostanie zmuszony do mierzenia się z tym tutaj, w domu, w miejscu, które nauczył się traktować i kategoryzować we własnym umyśle jako bezpieczne.
Zapewne mógł winić za to jedynie siebie; że nie zachował czujności, pozwalając sobie na otworzenie drzwi w stanie ogólnego rozluźnienia, że pozwolił sobie na lekkomyślność – a chociaż jego bariery ochronne wystrzeliły w górę zaraz po tym, gdy dotarło do niego wypowiedziane na głos nazwisko, było już za późno na całkowite odgrodzenie się od rozgrywającej się w złudnie przytulnym pokoju sceny. Celne, naszpikowane emocjami słowa siostry Bena trafiały prosto w niego, niezagłuszone nawet przez coraz głośniej szumiącą w jego uszach krew, uderzając we wszystkie najbardziej newralgiczne punkty; ledwie słyszał odpowiedzi samego Wrighta, celowo unikając jego spojrzenia, i zastanawiając się gorączkowo, co powinien zrobić. Najchętniej rozpłynąłby się w powietrzu dokładnie tam, gdzie stał, albo zapadł dyskretnie pod dywan, ale niestety nie opanował szlachetnej sztuki transmutacji na tyle dobrze, by uratować się udanym kamuflażem. I nie chodziło nawet o to, że rzucane przez Hannah oskarżenia były bezpodstawne, wprost przeciwnie – z jej ust nie padało nic, czego sam Percival nie wyrzuciłby sobie przynajmniej raz, ale czym innym była paląca świadomość prawdy, a czym innym wysłuchiwanie ostrych zdań padających z ust kogoś innego. Wiedział, że nie dobierała argumentów z premedytacją – nie mogła tego robić, nie znała go na tyle, nie znała go wcale – ale w jakiś sposób udawało jej się skutecznie posypać solą wszystkie świeże i jątrzące się jeszcze rany; wciąż nie potrafił w końcu rozmawiać o spędzającej mu sen z powiek kwestii dotyczącej jego własnej rodziny, a wspomnienie o Eddardzie sprawiło, że na moment pole widzenia zaszło mu mgłą. Wytrącony z równowagi, zapomniał nawet, że powinien był odruchowo zaprzeczyć rzuconej wprost sugestii, że on i Ben byli razem; zresztą – nie bardzo miałby jak, żadne z nich nie zwracało się bezpośrednio do niego, jakby zapominając już, że w ogóle znajdował się w pomieszczeniu. Rozmawiali o nim, ale nie z nim, odwołując się do przeszłości, której nie był częścią, a on sam z każdą chwilą czuł się coraz bardziej zbędny, jakby wszedł przez przypadek w sam środek nieprzeznaczonej dla jego uszu konwersacji. Apogeum psychicznego dyskomfortu, wzmocnionego cuchnącym poczuciem winy, nastąpiło, kiedy w oczach siostry Jaimiego błysnęły łzy, a kobieca dłoń powędrowała do poznaczonej bliznami twarzy – w geście tak prywatnym, że musiał odwrócić spojrzenie.
Ruszył dalej, decydując się uszanować wygłoszone wcześniej życzenie rozmowy na osobności, zatrzymując się dopiero, gdy na jego drodze wyrosła przeszkoda w postaci samego Bena. Tym razem nie był w stanie uciec przed jego wzrokiem, zignorował jednak niewerbalny przekaz płynący z pary orzechowych oczu; w jego własnych na moment błysnęło wszystko, przykryte pospiesznie chłodną determinacją. – Śmiało, trzymaj – odpowiedział, wciskając pakunek w wyciągniętą rękę przyjaciela i wykorzystując fakt, że miał zajęte dłonie, do zgrabnego wyminięcia go przejściu. – Ja wyprowadzę Bryka, nie będę psuł wam rodzinnego spotkania przystojną twarzą ani szlacheckimi manierami. Usłyszałem wystarczająco – dodał tonem możliwie najbardziej neutralnym, po raz pierwszy zdradzając, ze w ogóle słyszał przeprowadzoną przed chwilą wymianę zdań. Ściągnął z wieszaka pierwszy lepszy podkoszulek, nawet nie zwracając uwagi na to, czy należał do niego, i pospiesznie wciągnął go przez głowę – nagle boleśnie świadomy istnienia każdej pojedynczej blizny, znaczącej jego skórę: od starych poparzeń na przedramionach po czarnomagiczne znamię na wierzchu dłoni, stanowiące niezaprzeczalną pamiątkę misji w Albury. Zakrył je sekundę później, rękawami ciepłej kurtki, którą zapiął drżącymi od zdenerwowania palcami, w międzyczasie gwiżdżąc krótko; biały pies, drapany za uchem przez Hannah, odwrócił się jednak w jego stronę tylko na moment, najwidoczniej zbyt zadowolony z pieszczoty, żeby go posłuchać. – Albo wezmę Cienia na przejażdżkę, nie powinien siedzieć tak długo w zamknięciu. Przez anomalie robi się nerwowy – zadecydował, odrzucając od siebie nieprzyjemne ukłucie zawodu wywołane tą psią zdradą. Wsunął na nogi buty, nie zawracając sobie jednak głowy tym, by je zawiązać – po czym ruszył do drzwi wyjściowych, zatrzymując się dwa kroki dalej.
Odwrócił się jeszcze na moment, spojrzeniem ponownie odnajdując postać siostry Bena, przelotnie – i z tępym, roznoszącym się po klatce piersiowej bólem – myśląc o tym, że oddałby wszystko, żeby to Elaine przeszła pewnego dnia przez jego próg. – Naprawdę jest mi bardzo przykro z powodu tego, co spotkało was wtedy na poczcie – powiedział szczerze, nie bawiąc się w subtelności, ani nie tańcząc wokół rzeczywistości; Hannah tego nie robiła. – Wiem, że Eddard przyłożył do tego rękę, i jest to jeden z powodów, dla których nie mogę już nazywać go swoim bratem. Ale domyślam się, że to również niczego nie zmienia – dodał po chwili, tłumiąc żal przesączający się przez głoski – i odwrócił się, żeby ręką sięgnąć do klamki.

| o ile w plecy nie leci mi petryfikus, to Percy chyba zt idk




I cannot undo what I have done
I can't un-sing a song that's sung
and the saddest thing about my regret
I can't forgive me and you can't forget

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : dowódca smoczych łowców
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: Wejście [odnośnik]12.08.19 13:04
Działo się zdecydowanie zbyt wiele – a Benjamin kochał przecież działanie, chaos, nieprzewidywalność doświadczeń, łaknąc nowych przygód oraz wyzwań. Problem w tym, że to, co właśnie wybuchało w zagraconym salonie zagubionego w środku lasu domku, było brudną bombą emocji, nie czynów. Nie musiał skakać przez ogień, uciekać przed śmiercionośnymi zaklęciami lub rozkładać na łopatki swych najgorszych wrogów celnym ciosem prosto w nos. Znajdował się wśród ludzi, których kochał, nic fizycznie nie wymagało od niego sięgnięcia wyżyn możliwości, a tornado przetaczające się na niewielkiej przestrzeni nie poddałoby się nawet najsilniejszym zaklęciom obronnym. Wright stał więc bezradnie, z trochę głupią, a trochę wystraszoną miną – ostatnio niezwykle rzadko u niego widzianą: śmierć i inne przyjemności Gwardzisty wyczyściły go prawie całkowicie z lęku – przenosząc spojrzenie z Percivala na Hanię. Przykuwającą wzrok na dobre gwoździem każdego kolejnego słowa padającego z jej coraz mocniej drżących ust. – Hania… - mruknął cicho, mając jeszcze nadzieję, że uda mu się załagodzić sytuację, odwrócić nieuchronną katastrofę, zahamować lawinę, gotową zmieść to, co z takim mozołem budował przez ostatnie miesiące. Zadarta broda młodszej siostry wcale nie wyglądała arogancko a bezradnie – i ta jej wojownicza bezsilność sprawiła, że coś mocno zakłuło go w sercu. Na tyle, że nie dał rady ponownie skłamać, gdy wprost poruszała najwrażliwszą strunę tajemnicy. – Hania, ja… - powtórzył, już nie uciekając wzrokiem, nie potrafił, nie, kiedy na jego oczach zmieniała się z wojowniczej kobiety w wojowniczą, małą dziewczynkę, przecierającą piąstką oko po dramatycznej wywrotce na dziecięcej miotełce - tak, by nie widział, że płacze. – Zostaw, zabrudzisz – powiedział z troską, łapiąc ją za nadgarstek, delikatnie, ale stanowczo: nie mogła zakazić rany, oko dopiero niedawno wróciło do względnej sprawności; oko wyłupane przez Rosiera i Notta. Nie puszczał drobnego nadgarstka, przytrzymując go, gładząc palcami delikatną skórę, równie bezradny, co ona. Nie miał sił odpowiedzieć wprost na zadane pytanie, ale milczenie mówiło wystarczająco wiele, tak samo jak ciepły dotyk. Zerknął krótko ponad ramieniem brunetki na Percivala: po raz pierwszy ich sekret wychodził na jaw, nie wiedział, czy Blake poczuje gniew czy ulgę. Wypuścił powoli powietrze z płuc, gubiąc się także w tym, co działo się w nim.
Zwłaszcza, gdy rozgoryczenie i rozedrganie Hannah zmieniło się w gniew, a drżące pytania w wściekły syk. Puścił jej dłoń, nie zamierzając przytrzymywać kobiety na siłę, ale w jego spojrzeniu zaczęła czaić się frustracja. Pozbawiona wrogości, podejrzewał, jakim szokiem jest dla siostry cała ta pokręcona sytuacja, lecz nie mógł pozwolić jej na szastanie oskarżeniami oraz emocjonalnymi ciosami na ślepo, nie znając całej sytuacji. – Uspokój się, dobrze? – Jego głos był miękki, ale stanowczy, musiał stanowić solidną przeciwwagę dla rozchwianej jak nigdy Hannah, której głos zamieniał się w piskliwe kwilenie zatrzaśniętego pomiędzy oknami magicznego gołębia. – A co my zrobiliśmy? Co zrobiłem ja? Zapomniałaś już o tym? – wychrypiał, jednak nad sobą nie panując, w głoskach czaiła się uraza, gniewne niezrozumienie; parafrazował słowa siostry z pełną świadomością, że uderza nimi głównie w siebie. W popełnione okrutne błędy, sprowadzające na innych wiele cierpienia, sprowadzające śmierć na skalę większą nawet od tej, przesłaniającej Ministerstwo Magii płonącą woalką cierpienia.
Przymknął oczy, gdy trzęsąca się, zimna dłoń Hani dotknęła jego policzka, ale powieki nie zatrzepotały w zadowoleniu z tej czułej pieszczoty. Czuł za dużo, a czarownica podrażniała już dawno zasklepione rany, podkreślała je, wskazywała, choć sam zdołał zapomnieć już o bólu, uważając, że blizny stanowiły dla niego doskonałą lekcję. Rozpatrywał to po swojemu, prostolinijnie, nie potrafiąc zagłębiać się w skomplikowane labirynty, mogące doprowadzić go do wniosków zbyt podobnych do tych wysnuwanych przez siostrę. A przez to – emocjonalnych i mających niewiele wspólnego z objawioną przed Gwardzistą prawdą. – To ja to sobie zrobiłem – odpowiedział cicho, otwierając w końcu oczy. Nie potrafił patrzeć na łzy ukochanej czarownicy, ale znosił to z taką godnością, na jaką było go w tej bolesnej sytuacji stać. To przecież jego decyzje doprowadziły go do Sowiej Poczty, to jego decyzja wciągnęła Hannah do Zakonu Feniksa, to jego decyzja dotycząca otworzenia skrzyni z sercem Grindelwalda zebrała krwawe żniwo ofiar znacznie przewyższające liczbę nekrologów po spaleniu Ministerstwa. – Nie jestem zaślepionym głupcem – Percy też nie. Wszyscy jesteśmy świadomi jego grzechów, a on przysiągł, że je odpokutuje; przysiągł na swoje życie, Hannah – kontynuował, chcąc przelać w swej wypowiedzi spokój i pewność, pomimo lekko drżącego głosu. Z poczucia niesprawiedliwości, z lęku, że siostra tego nie zrozumie, z urazy i zawstydzenia; nie lubił aż tak się uzewnętrzniać, lecz nigdy nie opanował sztuki chowania się za maskami.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale siostra odsunęła się, pochylając się nad psem; on sam po raz ostatni spojrzał na Percivala, zastanawiając się, czy go zatrzymać, postanowił jednak pozwolić mu odejść – nie był przecież jego ojcem, który mógłby rozkazać mu uczestniczenie w trudnej rozmowie. Pokręcił tylko powoli głową, nie chciał, żeby ten wychodził, żeby zostawiał go z tym samego – miał przecież szansę, by pokazać siebie komuś, kto w niego wątpił, udowodnić, że przylepiająca się do niego opinia to tylko zlepek stereotypów z przeszłości – jednak nie ruszał się z miejsca, gdy za mężczyzną zamykały się drzwi. Nerwowo obrócił w dłoniach pakunek z jedzeniem i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w przekręconą klamkę. Dopiero po kilku chwilach odwrócił się i usiadł naprzeciwko kucającej Hannah, wyciągając do niej dłoń: położył ją na jej szczupłych palcach, którymi głaskała psiaka i spojrzał na nią wyczekująco, niekontrolowanie zezując na napuchnięte niezdrowo oko. Niechby to szlag, nie powinna solić sobie łzami świeżo zagojonej rany. – Jak chcesz się wydrzeć, to śmiało – mruknął bez złośliwości; westchnął naprawdę ciężko, a z jego twarzy przebijał się spokój, poszarpany frustracją, ale jednak. –Nie wiem, co mam ci powiedzieć- wyznał w końcu, przecierając drugą dłonią twarz; z tego wszystkiego zdążył się spocić. Rozsunął palce i zerknął na nią pomiędzy nimi, tak, jakby trochę się wstydził. Za dużo słów cisnęło mu się na usta, słów, które właściwie niewiele zmieniały. Był tu dla niej, bezradny – i szczery, mogła spytać go o wszystko. Tylko tyle i aż tyle mógł siostrze w tym stanie zaoferować.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Wejście - Page 3 Frank-castle-punisher
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Wejście [odnośnik]28.08.19 13:58
Jej też było przykro z powodu tego, co spotkało ich wtedy na sowiej poczcie. Być może nie była gotowa stanąć do walki, być może dla niej było zbyt wcześnie, by wziąć udział w prawdziwej wojnie. Nie była tym, co znała na co dzień, a pomaganie potrzebującym, opieka nad sąsiadami, ich dziećmi w erze panowania Gellerta Grindelwalda nijak miała się do wejścia na front i zaprezentowania umiejętności bojowym. Może tak naprawdę nie zdawała sobie sprawy z tego, jak poważnie i źle to wygląda, dopóki nie wzięła w tym udziału. To wszystko toczyło się obok niej, dotykało ją, a jednak ciągle mijało. Aż stanęła twarzą w twarz z prawdziwym niebezpieczeństwem, złem prawdziwym, złem wcielonym, z jego siłą i potęgą. Było jej przykro, że ją to spotkało i została zaskoczona ogromem wrażeń, ale jednocześnie wdzięczna, że mogła to przejść i przeżyć, by później wyciągnąć z tego lekcję, naukę. Obserwując tych wszystkich ludzi dzisiaj, z boku, gadających bzdury o rzeczywistości i świecie żałowała, że nie może im otworzyć oczu, nie narażając ich na cierpienie. A oni wszyscy powinni zobaczyć, jak wyglądała wojna, jakie piekło rozpętali ludzie sprzyjający samozwańczemu lordowi. Słowa Percivala nie mogły niczego zmienić, nie mogły odebrać jej doświadczeń, zabrać wspomnień i siły, jaką dzięki temu zdobyła. Zawsze była pewna, że chciała walczyć przeciwko takim, jak jego bliscy, ale teraz wiedziała też — że naprawdę może. I właśnie w imię tej walki nie mogła przebaczyć byłemu Nottowi. Jemu, jego rodzinie, jego byłym sojusznikom, ludziom, którym przez tyle lat ufał. I nie było dla niej wytłumaczenia, dla czynów, które popełnił. Czego on tu właściwie szukał? Co tu robił? Szukał pokuty? Szukał przebaczenia? Nagle, po tym wszystkim czego się dopuścił coś otworzyło mu oczy, jak wiele szkody wyrządził? Nie była w stanie w to uwierzyć i nie byłaby w stanie nigdy mu zaufać. Odprowadziła go więc w milczeniu wzrokiem, oglądając się przez ramię, uparcie prześwietlając ciemnymi, błyszczącymi oczami jego twarz. Nie bała się jego spojrzenia, ani tego, co w nim zobaczy. Nie bała się poczucia winy, jakie miał wywołać swoim wyjściem, tak jak nie bała się gniewu swojego brata. Bała się jedynie zawodu. Nie chciała, by to wszystko mogło zmienić, by mógł przez to spojrzeć na nią inaczej przez pryzmat słów, które właśnie padły.
— Ty co?— spytała uparcie, domagając się otwartej deklaracji, prawdy. Nie była dobra w grę pozorów, ani w kłamstwa a tym bardziej czytanie słów pomiędzy wierszami. Nie chciała zagubić się w gąszczu własnej interpretacji, potrzebowała pewnej odpowiedzi, takiej prosto z jego ust, którą mogłaby spić jak najgorszą truciznę. — Powiedz mi, ty "co"?— poprosiła ciszej, ale nie mniej nieustępliwie. Wpatrywała się już w niego hardo, gotowa wydrzeć z niego wszystko. Był jej bratem, jakie tajemnice mógł przed nią skrywać? Dziś, teraz? Kiedy wiedziała już o Zakonie, wiedziała o rzeczach, przed którymi chciałby ją chronić. Nie było już nic pomiędzy nimi, żadnego muru niedopowiedzeń, poza tym jednym. Kim był Percival w jego życiu.
Kiedy chwycił ją za nadgarstek zacisnęła palce w pięść. Oparła mu się przez chwilę, czując wziąć napływające do oczu łzy, ale poddała mu się po chwili. Nie chciała walczyć, nie miała z nim zresztą żadnych szans. Był od niej większy, silniejszy, jaki miałoby to cel? Między nimi zalęgła się dziwna cisza przetykana niepewnymi spojrzeniami. Widziała w jego oczach, że mimo swojej siły i wielkości był całkiem bezbrodny, że pytania, które mu zadała zupełnie wytrąciły go z równowagi, że nie wiedział, co począć. Ale nie była na niego zła o to. Ona też nie wiedziała, co dalej.
— Na razie jestem spokojna — syknęła przez zaciśnięte zęby, ale drżała, traciła nad sobą panowanie. W tym też nigdy nie była dobra. Pogrążała się w jednym chaosie, by po chwili wpaść do kolejnego, z histerii w histerię wyolbrzymiając wszystko wokół, z igły robiąc widły. Ale dziś była pewna, że to, co wisiało w powietrzu było tego wartę, a skala powagi przeogromna. Być może była to najważniejsza chwila w ostatnich miesiącach, może najtrudniejszy do pokonania moment. I została tylko ona i on. Na polu walki. — Nie zapomniałam, Ben. Zrobiliście to wszystko, po to, by nie ucierpiało więcej ludzi. Chcieliście nas chronić. Chcieliście uratować nas od ciemności, która wyciągała po nas wszystkich macki. Chronić przed takimi jak on.— Jak Percival, jak jego bliscy. — Zmienił się? Z dnia na dzień? Ile czasu minęło od zniszczenia Ministerstwa Magii? Ile czasu minęło odkąd brał w tym wszystkim udział? Kilka miesięcy? Pół roku? Co się zmieniło? Poszedł nagle po rozum do głowy? Ktoś otworzył mu oczy? Po tylu latach nagle go olśniło?! Wychowywał się w tym świecie, tym brudzie, wśród złych ludzi, przesiąkł nimi. Nagle zebrało mu się na odwagę, by odwrócić się do nich plecami? Bo co? Bo spotkał ciebie?!— Podniosła wreszcie głos, czując, że całkowicie traci panowanie nad sobą i spływającymi na język myślami. — I ty tak po prostu mu zaufałeś?— Nie wierzyła, że po tym wszystkim mógł tak po prostu. Była zakochana, lecz trudno jej było pojąć to, co było miedzy nimi. Nie tak się wychowali, to było przecież... uznawane za złe, za nieodpowiednie. I miłość przysłoniła mu rozsądek? — Jamie, stoisz na czele gwardii, dowodzisz nami wszystkimi. Ludźmi, którzy pokładają w tobie olbrzymią nadzieję. Jaki nam przykład dajesz? Co on takiego zrobił, że zasłużył na nasze wsparcie?— spytała już ciszej, na powrót drżącym i chwiejnym głosem. Siąknęła nosem i wytarła policzki o ramiona, spuszczając w końcu wzrok na ziemię.
— Dla mnie jego życie jest o wiele mniej warte niż życie Tonksów, Rineheartów i wszystkich tych, którzy każdego dnia stają do walki z takimi ludźmi. Moore, Weasley, Wright, Leighton, mówią ci coś te nazwiska? To są nazwiska ludzi, którzy zginęli. Między innymi dzięki niemu. To nie są anonimowe postacie, to są ludzie, których znaliśmy, Jamie. Przyjaciół, dalekich krewnych. Nie udawaj teraz, że nie istnieli, bo tak ci wygodniej.— Szepnęła, uciekając dłonią od jego dłoni, puszczając też psa, który przed nią siedział. Wiedziała, że w w tym wszystkim brnie za daleko, a cała karuzela rozpaczy nakręca się coraz silniej, ale nie potrafiła przestać. Była wdzięczna, że tu był, że został mimo wszystko, opierając się poleceniu Percivala. Oddzielał ją od Benjamina, pozwalał skupić na czymś wzrok i zająć czymś ręce. Stał się mediatorem i przyjacielem w tej trudnej rozmowie, w której nie tylko traciła panowanie nad sobą, ale traciła też... brata.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Wejście - Page 3 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Wejście [odnośnik]01.09.19 12:20
Drzwi skrzypnęły, ale po raz pierwszy, odkąd wprowadził się do tej przytulnej chatki w środku lasu, nie skupił się na tym, że trzeba wymienić ościeżnicę i zawiasy: myśli oderwały się od przyziemnych spraw, nadmuchane wręcz przez gniew Hannah, stawiającej go pod gradobiciem pytań. A może nie był to gniew, może to żal - tego nie wiedział, skołowany, nie potrafiący stanąć pewnie na nogach. Czuł się tak, jakby znajdował się na statku w trakcie sztormu, a podłoga zamieniała się miejcami z sufitem; przesunął spojrzenie z zamkniętych na głucho drzwi z powrotem na rozognioną twarz siostry, nieustępliwie domagającej się doprecyzowania kwestii, do sedna których nie dotarł nawet on sam. - Ja nic - odburknął w końcu, na moment ukrywając twarz w dłoniach. Ciemność i ciepło własnej, szorstkiej skóry, pozwoliło mu się odrobinę uspokoić, ustabilizować rozkołatane serce. Palcami nacisnął na skronie, głowa bolała go coraz bardziej - dopiero po dłuższej chwii przesunął dłonie wyżej, na czoło, później na włosy, wypuszczając nagromadzone w płucach powietrze z suchotycznym świstem. - Co to w ogóle miało być? Napadasz kogoś, komu ufam, miotasz się jak nieśmiałek na wiosnę. Od kiedy to podważasz moje decyzje i uznajesz mnie za kretyna? - wyrzucił z siebie, zebrawszy na tyle sił, by przejść z nieporadnej defensywy do działań mających na celu ochłodzenie kąpanej w gorącej wodzie Hannah, gotowej wydrapać sobie świeżo zagojone oko, żeby...no właśnie, o co jej chodziło? Podświadomie wiedział, jakim paliwem podlewa swe święte oburzenie, lecz nie chciał zbliżać się do źródła ognia; żar i tak oblewał go rumieńcem a skóra niemalże skwierczała pod naporem oskarżeń, celnych werbalych ciosów i wyrzutów. Słyszał je już wcześniej, ale gdy padały z ust ukochanej siostry, brzmiały zupełnie inaczej.
- Nie z dnia na dzień - wszedł jej w słowo, postanawiając jednak pozwolić Hannah wyrzucić z siebie wszystko, co czuła. Znał ją odkąd się tylko urodziła, płynęła w niej wrząca krew Wrightów, a kobieca magia czarownic tylko podsycała szybko wzbijający się pod sufit płomień. - Zbłądził, tak jak ja. Nie przyczynił się bezpośrednio do tego, o czym wspominałaś - a teraz jest dla nas cennym informatorem, kimś, kto zna te wszystkie szumowiny, wiedzą jak działają - kontynuował uparcie, zdając sobie sprawę z tego, że rozpaczliwe argumenty Hannah zapewne pojawiają się w głowach większości Zakonników. W tym: w jego, przecież nie był głupi, nie był naiwny, nie przyjmował go z otwartymi ramionami i honorami. - Otrzymał szansę; szansę, za którą zapłaci życiem - wtrącił znów, zaskoczony, z jakim spokojem wypowiada to zdanie. Ich los splótł się ze sobą jeszcze ściślej, on także ułożył na ołtarzu ofiarnym tej wojny swe życie, w inny sposób, lecz ostateczny wynik miał być podobnie krwawy. I oby na tej krwi wyrósł nowy, spokojniejszy świat; o to właśnie walczyli. - Tak, jestem gwardzistą - a ty nie wiesz wszystkiego, o okolicznościach, w jakich dołączył do naszej walki - uciął stanowczo, spoglądając na nią już bardziej srogo niż ze zrezygnowaniem. Czym innym było podważanie jego autorytetu przez ludzi jęczących o neutralności, gloryfikując obojętność na krzywdę, a czym innym słyszenie takich wątpliwości z ust własnej siostry. Wyprostował się odruchowo, spinając szczękę w typowym dla niego, obronnym geście, wskazującym na spięcie całego ciała. - Jeśli wątpisz w decyzje podjęte przez Gwardię, to zastanów się nad własnym udziałem w walce - wycedził przez zaciśnięte zęby. Zabolało go to, spoglądał na roziskrzoną twarz Hannah bez mrugnięcia, a rozedrganie powracało, choć nie zachowywał się już drżąco czy niespokojnie. Oblała go zimnym kubłem balneo, otrzeźwiła, pod wieloma względami, lecz próba wzbudzenia w nim wyrzutów sumienia sprawiła, że stężał: zahartował się już w ogniu podobnych oskarżeń. - Nie udaję, że nie istnieli. To ofiary konieczne w tej wojnie; ofiary, o których nigdy nie zapomnimy. I ofiary, których liczbę chcemy ograniczyć, dlatego korzystamy z wiedzy i zdolności każdego, kto się nawróci, kto jest przydatny, kogo intencji jesteśmy pewni - wyartykułował, kładąc nacisk na ostatnie słowo. Cofnął się o krok, zwiększając dystans, ale też po to, by spojrzeć na Hannah w całości; z żalem, lecz nieustępliwie. - Przykro mi, że masz o mnie takie zdanie; że uważasz, że jestem głupi, zaślepiony i naiwny. Sądziłem, że wystarczająco udowodniłem swoje zaangażowanie w Zakon Feniksa - wygłosił w końcu, unosząc nieco brodę; jego oczy były wilgotne, lecz spokojne, wręcz surowe. - Nie będę cię zatrzymywał. Zapewne nie chcesz dłużej przebywać w towarzystwie kogoś, kto daje innym tak tragiczny przykład - ostatnie zdanie wypowiedział wręcz lodowatym jak na siebie tonem. Sądził, że uodpornił się na krzywdzące opinie, że dał z siebie wystarczająco wiele, by móc mu zaufać; że był w Zakonie Feniksa od jego początków, a teraz krew z jego krwi spoglądała na niego jak na obcego człowieka, pogrążonego w szaleństwie emocji. Tak, te kierowały nim często, lecz nie w sprawach Gwardii: Hannah nie miała pojęcia, co poświęcił na Próbie - i co gotów był wepchnąć w ogień choćby jutro, jeśli miałoby to pomóc im wygrać ze złem i ochronić niewinnych.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Wejście - Page 3 Frank-castle-punisher
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Wejście [odnośnik]02.09.19 21:42
Kiedy ukrył twarz w dłoniach poczuła jak serce jej pęka. Rzadko widywała go w podobnym stanie, a myśl, że sama do niego doprowadziła łamała ją w pół. Przełknęła ślinę, walcząc z myślami dłuższą chwilę. Widok jego cierpienia był dla niej czymś niewyobrażalnym — i bolało tak samo, o ile nie bardziej  jak jego widok w kałuży krwi z twarzą rozoraną potwornym, czarnomagicznym zaklęciem przez bestię niegodną, by żyć. Otwarła usta, by coś powiedzieć, ale nie znalazła właściwych słów, którymi mogłaby go pocieszyć, a raczej przeprosić za serię nietaktów, którymi się wykazała od chwili, gdy przekroczyła próg jego domu. Zapomniała, że nie był tylko jej, rościła sobie prawo do niego i do jego świata, jakby nigdy nie opuścili murów rodzinnego domu. A teraz stanęli gdzieś na skraju czegoś dziwnego, po raz pierwszy w życiu oddalając ich od siebie tak brutalnie. Jęknęła kiedy na nią naskoczył, od razu zapadając się w sobie — jej buta i gniew na moment uleciały, zrugana przez starszego brata, którego zdanie zawsze było najważniejsze, który miał jej posłuch, którego wyobrażenia i ambicje chciała spełnić, pragnąc tylko tego, by był z niej dumny. I dając upust swojej złości i frustracji zrobiła coś odwrotnego. Powinna się wstydzić, ale tylko czuła się zmieszana i zaniepokojona tym, co czuła. Nie mogła, nie chciała znaleźć winy w sobie, zwaliła to więc na niesprawiedliwość, której padła ofiarą z jego strony.
— Nie uważam cię za kretyna — wydukała niepewnie, szukając odwagi we własnych słowach, dopiero co utraconej, zagubionej jego tonem i karcącym spojrzeniem. Chciała mu przemówić do porządku, chciała by zrozumiał i miała nadzieję, że jej uczucia były zrozumiałe, że chociaż przez chwilę mógł czuć to, co ona. Ale tak nie było, a ta świadomość ubodła ją najbardziej. — Nie miotam się, próbuję przemówić ci do rozsądku, Jamie — burknęła z niezadowoleniem, marszcząc brwi. Jej piwne oczy utkwione były w jego rozoranej twarzy, zmierzwionych włosach, szerokich dłoniach, które uciskały skronie, błądziły wokół głowy, szukając punktu, w którym nagle zaczęłyby pasować. — Jak w ogóle możesz się do niego przyrównywać?— Zadrwiła z niedowierzaniem, przyglądając mu się, jakby nie poznawała w nim człowieka, który był tak bliski. — Jesteś porządnym facetem, dbasz o ludzi, których kochasz, dbasz o tych, którzy potrzebują opieki, niesiesz pomoc, Ben. Ludzie ci ufają, ludzie oddają swoje życie w twoje ręce. — Zbliżyła się do niego, klękając przed nim i chwytając go w końcu za dłonie. Opuściła je niżej, rozkładając na boki, by mógł na nie spojrzeć. — Na Merlina, Ben, uratowałeś tyle istnień... Nie możesz się z nim porównywać. On należał dotąd do świata, który te same istnienia gnębił, chciał pogrzebać...— szepnęła ciszej, zaciskając długie palce na przegubach jego dłoni, wbijając paznokcie w skórę nieświadomie. Chciała, by się otrząsnął, by spojrzał prawdzie w oczy. Percival i on byli jak niebo i ziemia, jak ogień i lód. Nie miał prawda mówić w ten sposób o sobie. — Informatorem — przypomniała mu upominającym, surowym tonem, spoglądając na niego krytycznie. — I n f o r m a t o r e m. Nikim więcej. Dlaczego więc tu jest, żyje, mieszka, jakby nigdy nic, jakby to wszystko się nie stało? — Domagała się odpowiedzi, ale nie liczyła, że ją rzeczywiście dostanie. Z każdym słowem, każdym gestem brata zdawała sobie sprawę, że brnęli w to za daleko, że z każdą upływającą sekundą rozumieją się coraz mniej, rozmijają w oczekiwaniach coraz silniej, gubią we własnych labiryntach. Nie wiedziała — miał rację — na jakich warunkach stanął po ich stronie. Nie znała szczegółów, nie znała nawet połowy historii. A on, a może oni wszyscy, gwardziści, chcieli by zawierzyli ich decyzji. Powinni, to oni wszak prowadzili ich do boju, dbali  ich bezpieczeństwo, planowali przyszłość. A ona nie potrafiła pojąć ten konkretnej decyzji, potrzebowała wyjaśnień. Robiła to nieudolnie, nie potrafiła prowadzić dialogów ani pertraktacji, nie potrafiła podejmować słusznych decyzji i właściwych wyborów, dlatego to nie ona była w gwardii, a on. I nigdy nie umiałaby się zdobyć na poświęcenie, któremu on się poddał, nie przypuszczając nawet jak wielkie było. Może w tym wszystkim miał rację — powinna ufać, nie pytając, nie podważając jego czy ich decyzji. Ale był jej bratem i zawsze, ponad wszystkie hierarchie i organizacje świata uważała go przede wszystkim za brata. Był nim i gotowa była oddać dla niego wszystko. Nieświadomie domagała się tego samego, nie zdając sobie sprawy, że utraciła owe prawo w chwili, w której przystąpił do próby.
— Nie wiem, dlatego domagam się wyjaśnień — zażądała stanowczo, po chwili żałując już swoich słów. Być może nie mogła się niczego domagać, nie zasługiwała na nic. Ani na prawdę, która była zastrzeżona dla takich, jak ona, postronnych, niegotowych, niewystarczająco odpowiedzialnych. Jego słowa były jak siarczysty policzek po raz pierwszy w życiu wymierzony właśnie z jego dłoni. To on wcielił ją w szeregi Zakonu, to on zaufał jej i zdradził najpilniej strzeżoną tajemnicę świata. Zawiodła go, skoro tak myślał?
— Wybacz mi niesubordynację, mój dowódco — syknęła przez zaciśnięte zęby. —Zastanowię — odparła jednak hardo, ignorując szklące się w przypływie paniki oczy. Nie zamierzała zwalać na niego tej odpowiedzialności, była gotowa przełknąć gorycz jego słów dumnie, jak na Wrighta przystało. Zadarła wyżej brodę i puściła jego dłonie, odsuwając się od niego mechanicznie, odgradzając od niego szklaną powłoką. Nie spuszczała jednak z niego wzroku, kiedy mówił. Złożyła obie dłonie na kolanach, siadając na piętach jak małe dziecko, ale zaciśnięte zęby, napięta twarz i roziskrzone, choć szklące spojrzenie przeczyło całej jej bezradności, którą właśnie czuła. Lodowaty ton, którym wypraszał ją z własnego domu przeszył ją na wskroś. Poczuła, jak włosy na karku stają dęba, jak na rękach pojawia się gęsia skórka, a po plecach przelatuje nieprzyjemny dreszcz. Powiedzieli sobie dość, a ona zrozumiała naganę, nie miała mu już nic więcej do powiedzenia w całej tej sprawie. I w tej jednej chwili zdała sobie sprawę, że znienawidziła Percivala jeszcze silniej. Znacznie silniej, niż Rosiera, który ją zaatakował, który skrzywdził jej brata i całą bandę popaprańców, którzy powinni zostać poddani najsurowszym karom. Nienawidziła go z całego serca, bo zabrał jej coś, czego jak dotąd sądziła, odebrać się nie dało.
— Nigdy nie spodziewałabym się, że możesz mnie wyprosić z własnego domu — odpowiedziała na zakończenie, podnosząc się z ziemi. Minęła psa, nie odwracając się już za siebie, w kierunku Bena. Schowała tylko różdżkę, by jedną ręką zabrać zabrudzony płaszcz, drugą miotłę, którą tu dotarła. Nie chciała się oglądać, ani spoglądać w jego pełną żalu, pogardy i wstydu twarz Bena, nie chciała widzieć jego miny i walczyć z tym, co sama czuła. Opuściła jego dom zgodnie z jego życzeniem, pozostawiając Percivalowi całą ukradzioną przestrzeń.

| zt Sad


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Wejście - Page 3 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Wejście [odnośnik]06.09.19 14:24
Zmarszczył brwi jeszcze mocniej, aż zbiegły się w jedną linię, przypominającą napuchniętą, rozczochraną gąsienicę, spetryfikowaną tuż pod poważnie zmarszczonym czołem. Przejmował irytację siostry, naburmuszenie, dziewczęce humorki – starał się przymykać na nie oko, ale nie potrafił zrobić tego teraz, gdy tak jawnie występowała przeciwko niemu, stając po stronie tych, którzy…chcieli przemówić mu do rozsądku. Nachmurzył się jeszcze mocniej, spiął szczęki i tylko gęsta broda chroniła napiętą skórę od przerwania się. Zęby zazgrzytały o siebie i Ben aż mruknął: w ten typowy dla siebie, nieziemsko rzadki sposób, gdy ktoś dotknął go naprawdę do żywego. Dźwięk ten przypominał trochę odgłos wydawany przez rozjuszonego garbogoga, wyrwanego z chwilowej drzemki – zapowiadał ruszenie wielkiego cielska i wymierzenie sprawiedliwości szaleńcowi, który ośmielił się zadrzeć z nikomu nie przeszkadzającym stworzeniem.
- A więc sądzisz, że jestem nierozsądny. Czy ja kiedykolwiek ci tak powiedziałem? – odparł skrzypiącym głosem, wiedząc, że obydwoje znali odpowiedź. Przeczącą; nie krytykował jej, a wskazywał drogę wyjścia; owszem, czasem kpił z potknięć, ale było to czułe, pozbawione świętego oburzenia, jakim właśnie obrzucała go Hannah, przekonana o tym, ze pozjadała wszelkie rozumy a potem popiła całą beczką arogancji.
- Od kiedy tak łatwo skreślasz ludzi, co? Mnie też byś skreśliła? Gdybyś wcześniej wiedziała, że ćpam i ranię innych? – przerwał jej podniosły wywód, wcale nie czując się mile połechtany taką rzeką komplementów. Jeszcze całkiem niedawno dałby wiele, by je usłyszeć, złagodzić wyrzuty sumienia, upewnić się, że znów otrzymał zaufanie i najbliżsi widzą w nim kogoś, kim był naprawdę. Czas i doświadczenia sprawiły jednak, że odnalazł tę siłę w sobie, nie uzależniając jej od słodkich słów pozostałych Zakonników. Zdanie siostry, którą kochał przecież całym, pobliznowaconym sercem, głośno bijącym w potężnej klatce piersiowej, liczyło się dla niego podwójnie, lecz nie w takim kontekście. Prychnął cicho; nie dał się omamić pochlebstwami, przypomnieniem dokonań, które tak naprawdę wcale nie były takie duże. – Wspaniale wiedzieć, że tak szybko oceniasz ludzi, mając gdzieś ich całą historię. Święta Hannah, jako jedyna mogąca decydować o tym, komu można zaufać, a kto jest zdradzieckim gnojem – prychnął, nie mogąc powstrzymać się od ironii. Brzmiącej – niestety dla ego Bena – bardziej rozpaczliwie niż złośliwie. Coraz bardziej bolało go każde spojrzenie Hannah, każdy gest, każde wygięcie warg. Chciał ją jednocześnie przytulić i odtrącić, potrząsnąć, by się opamiętała; nie robił jednak nic, wpatrzony w nią z całą gamą emocji wygraną na ciemniejących ostrzegawczo tęczówkach.
Wzrok na moment uciekł w bok, na mokre ślady, które po sobie zostawiła, wchodząc do domu. Dotykała wrażliwego tematu, w jaki nie zamierzał się zagłębiać. Z dwojga złego wolał wysłuchiwać, że Percival to śmierdzący morderca niż – że jest dla niego kimś więcej. Co boleśnie pokazywało o realiach inności w czarodziejskim świecie. Chrząknął ponownie, łypiąc na nią z ukosa, niechętnie i z wyraźnym ciężarem. – Tu jest najbezpieczniej i tu się przydaje – burknął tylko, zaciskając spierzchnięte już wargi. Nie wierzył, że kilkanaście minut temu drzemał słodko, pewien, że znajduje się w ciepłym, bezpiecznym domu, a nadchodzący wieczór będzie pierwszym od dawna czasem bez trosk, pozwalającym jakoś odpocząć po ciężkich doświadczeniach. – A ja się od ciebie niczego nie domagam – odparł od razu, wytrzeszczając oczy na małą buntowniczkę, która już od lat nie zasługiwała na miano dziewczynki. Co się jej stało? Dlaczego reagowała w taki sposób? Mruknął ponownie, tęczówki pociemniały jeszcze mocniej. – Niczego, wiesz? Bo jesteś moją siostrą i ci ufam – wzruszył ramionami, odsuwając się od niej nieco, na tyle, na ile mógł. Nie uczynił tego ostentacyjnie; po prostu nie dowierzał. A określenie dowódca zabrzmiało w jej ustach jak najpodlejsze przekleństwo. Pokręcił powoli głową – nagle irytacja rozpłynęła się po nim wilgocią, potem, kwaśnym deszczem, nieśpiesznie przeżerającym go od zewnątrz. Słuchanie takich słów bolało – i ją i jego; musiał ukrócić te nerwowe ciosy, dać jej czas, by ochłonąć. I by faktycznie się zastanowiła – nad tym, co powiedziała i czego właściwie od niego oczekiwała.
- Daję ci szansę, żebyś nie zabrnęła w oskarżeniach za daleko – odparł tylko cicho, spoglądając, jak wstaje; serce krajało mu się na pół, ale nie powstrzymał jej. Kiedyś by to zrobił, powalił ją na ziemię, zaczął łaskotać; może nawet cierpliwe tłumaczył, że świat nie jest taki prosty; lecz nie miał na to sił. A ona – powinna sama poznać już odcienie szarości. Skrzywił się lekko, gdy drzwi zamknęły się z trzaskiem. Nie podszedł do nich od razu, wpatrywał się w drewno dłuższą chwilę, a cisza domu po raz pierwszy nie wydawała mu się kojąca. Dopiero po kilku nieprzyjemnych minutach narzucił na siebie koszulę i wyszedł na zewnątrz razem z psem, chcąc znaleźć Percy’ego. Nie dlatego, by go przepraszać, nie sądził, że miał za co: po prostu milcząca obecność przyjaciela wydawała się jedynym remedium na pulsującą pustkę w sercu.

| zt Sad


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Wejście - Page 3 Frank-castle-punisher
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Wejście [odnośnik]28.02.21 16:33
| 2 - 6 października

Decyzję o przekazaniu swojej różdżki w celu wzmocnienia jej białą magią odkładał tak długo, jak tylko się dało – aż do punktu, w którym dalsze zwlekanie zaczęło zakrawać o nieodpowiedzialność; wojna rozlewała się coraz dalej, wykraczając poza granice Londynu, sięgając nawet miejsc, które wcześniej wydawały się bezpieczne, nie mógł więc pozwolić sobie na zrezygnowanie z żadnej dodatkowej ochrony. Różdżka stanowiła jego najważniejszą broń, bez niej pozostawał prawie zupełnie bezradny – więc gdy tylko podjął ostateczną decyzję o powrocie do kraju, od razu skontaktował się z Ulyssesem, prosząc go o wskazówki, a później wysłał list do rezerwatu, biorąc jeszcze kilka wolnych dni na poukładanie odłożonych w czasie spraw.
Szkocja, choć znajdowała się najdalej, paradoksalnie okazała się dla niego najbardziej osiągalna – dotarcie do otaczających tartak Havishama lasów nie przysporzyło mu większych problemów, po drodze nie natknął się na nikogo, kto mógłby mu przeszkodzić; zrobiła to dopiero jego własna pamięć. Chociaż starał się odtworzyć ścieżkę, którą kilka miesięcy wcześniej przebyli z Benem, zmierzając do dręczonej anomaliami polany, to odnalezienie jej zajęło mu dobrych kilka godzin, w trakcie których kluczył wśród wysokich drzew, prowadząc coraz bardziej zniecierpliwionego Cienia. Nic dziwnego: gdy w końcu udało mu się trafić we właściwe miejsce, ledwie dostrzegł ślady po rzuconej wtedy bombardzie; wyrwy wydrążone w ziemi zarosły roślinnością, połamane drzewa pokryły się mchem, a nad całością unosiła lekka, wieczorna mgła. Zmierzchało już, grube pnie rzucały na trawę głębokie cienie, musiał więc mocno się skupić, by wśród leśnego poszycia odszukać potrzebne do wzmocnienia różdżki próbki. Czarny pył był niemal niewidoczny, zwłaszcza na ciemnej, pofałdowanej korze drzew, udało mu się jednak znaleźć go trochę wśród porastającej je warstewki mchu. Zebrał go do przygotowanej wcześniej fiolki ostrożnie, uważając, by przy okazji nie zaplątały się w niej również drobne listki i ziemia; nie był pewien, czy proszek dało się później oczyścić, ale wolał nie ryzykować. Lepka, czarna wydzielina okazała się znacznie łatwiejsza do odszukania, znalazł ją na szerokich liściach niskich zarośli; nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że nawet teraz, po tylu miesiącach, tchnęła nieprzyjemnie czarną magią. Zebrał ją do naczynia tak szybko, jak tylko mógł, później bezpiecznie chowając go w kieszeni wzmacnianej smoczą skórą peleryny. Przez chwilę rozważał, czy nie odwiedzić wspierającego ich sprawę Havishama – jego dom znajdował się niedaleko – ale ostatecznie stwierdził, że było już późno, a on nie chciał niepokoić starszego czarodzieja nocną wizytą. Przywołał więc do siebie aetonana, po drodze wstępując jeszcze jedynie do położonej przy ścianie lasu wioski, gdzie udało mu się kupić trochę świeżego mleka i twarogu; w Sennen było o nie coraz ciężej.
W podróż do Londynu wybrał się dopiero następnego dnia, przygotowując się do niej znacznie dłużej niż do wyprawy do Szkocji. Perspektywa odwiedzin w opanowanym przez wroga mieście sprawiała, że miał ochotę zaniechać całego przedsięwzięcia, ale nie wybaczyłby sobie, gdyby chociaż nie spróbował. Pojawił się więc w stolicy tuż po zmroku, choć jeszcze przed godziną policyjną, gdy twarz owinięta chroniącym przed nocnym powietrzem szalem nie powinna budzić u nikogo podejrzeń. W wewnętrznej kieszeni płaszcza pobrzękiwały bojowe eliksiry, zabrane na wszelki wypadek, liczył jednak na to, że nie będzie musiał ich użyć. W stronę lodowiska ruszył okrężną drogą, unikając głównych ulic i klucząc, gdy tylko na jednej z tych bocznych usłyszał ludzkie głosy – wolał nie ryzykować rozpoznaniem, nawet jeśli z tygodnia na tydzień coraz mniej przypominał uśmiechniętego arystokratę, którego twarz widniała na plakatach. Czasami odnosił wrażenie, że to w ogóle nie było on: że tamten człowiek umarł wraz z innymi członkami szlachetnych rodów w Salisbury, przysypany pękającymi pod jego stopami kamieniami. Wspomnienia sięgające tamtych czasów wydawały mu się nierzeczywiste, obce; jakby oglądane z perspektywy kogoś innego, a nie jego samego.
Opustoszałe lodowisko lśniło lekko w blasku okolicznych lamp, na szczęście – puste. Rozejrzał się dookoła, szukając w okolicy nieprzyjaznych oczu, teren był jednak opustoszały; najwidoczniej nikt nie miał tego wieczoru ochoty na spacer okrążającymi taflę alejkami. Dla pewności sięgnął jednak po niewerbalną inkantację, roztaczając wokół siebie zapewniającą niewidzialność barierę; nie wiedział, jak dużo czasu będzie potrzebował, ale wolał nie ryzykować, że zainteresuje się nim jakiś przechodzący nieopodal patrol. Gdy już miał pewność, że był niewidoczny, przeskoczył przez żeliwną barierkę, szukając śladów po szalejącej tu niegdyś anomalii. Znalazł je na samym lodzie: czarny nalot, choć w większości usunięty, zebrał się w wyrytych w tafli nierównościach, częściowo przyklejając się do topniejącej powierzchni, ale nie do końca. Zdrapał go uważnie, dbając o to, by zebrać tylko wierzchnią, niezmieszaną z wodą warstwę, a później w ten sam sposób ściągnął z lodowej pokrywy resztki czarnej, lepkiej wydzieliny. Tę odnalazł głównie na krawędziach, w miejscach, do których nie docierali odwiedzający lodowisko czarodzieje, zatrzymując się przed zaokrągloną barierką.
Gdy już wydawało mu się, że zebrał wystarczająco dużo próbek, opuścił po cichu lodowisko, przed wyjściem zza utkanej z białej magii bariery rzucając jeszcze zapobiegawczo homenum revelio i czekając, aż wokół niego podświetlą się znajdujące się w pobliżu sylwetki. Dopiero upewniwszy się, że był sam, przeskoczył z powrotem na wąską alejkę, żeby ruszyć w stronę Domu Petriego. Tego punktu wieczornej wyprawy obawiał się najbardziej, nie mając pewności, czy budynku nie zabezpieczono przed włamaniem. Dotarcie do niego również nie było proste, po drodze trafił na patrol, przez co musiał nadłożyć drogi; później przez kilkanaście minut krążył wokół budynku, czekając, aż okolica będzie zupełnie pusta – i dopiero wtedy odważył się na rzucenie zaklęcia na tylne drzwi i wejście do środka. Poruszanie się wzdłuż muzealnych sal przypominało sen, niepokojący i nerwowy; każdy jego krok odbijał się w pustej przestrzeni donośnym echem, a każdy zakręt zdawał się chować za sobą czyhającego w ciemnościach wroga – ale koniec końców udało mu się dotrzeć do pomieszczenia, które wiele miesięcy wcześniej odwiedził razem z Alexandrem. Szczęśliwie tym razem nie został zaatakowany przez ożywioną mumię, choć i tak czuł wewnętrzny niepokój, zbliżając się do zamkniętego sarkofagu. To na nim spodziewał się odnaleźć najwięcej śladów po czarnomagicznej anomalii, i nie pomylił się: wyżłobienia i rowki wokół grobowca były pełne zarówno czarnego, przypominającego rdzawy nalot proszku, jak i lepkiej, ciemnej wydzieliny. Kucając, obszedł sarkofag dookoła, zbierając próbki do dwóch osobnych fiolek, od czasu do czasu kontrolnie spoglądając w stronę prowadzących do pomieszczenia drzwi – ale wbrew jego obawom nie stanęła w nich magiczna policja. Funkcjonariuszy nie spotkał też w drodze powrotnej, gdy już opuścił budynek i ruszył w stronę jednego z tajnych wyjść z miasta; za jego granicami teleportował się od razu, oddychając swobodnie dopiero, gdy otoczyło go rześkie powietrze unoszące się pomiędzy otaczającymi Sennen drzewami; był w domu.
Do Ulyssesa poleciał następnego dnia, zamiast na teleportacji po raz kolejny polegając na Cieniu – wiedząc, że bez różdżki nie będzie mógł ponownie jej użyć. Ledwie przekazał ją przyjacielowi razem z zebranymi próbkami, miał ochotę poprosić o jej zwrot – czuł się co najmniej nieswojo na myśl o powrocie do Kornwalii bez niej – ale ostatecznie zdusił te obawy, grzebiąc je razem z niewypowiedzianymi prośbami o ostrożność. Zdawał sobie sprawę, że Ulysses doskonale wiedział, co robił, zdecydował się więc zawierzyć mu w pełni, choć uczucie nieokreślonego braku i tak towarzyszyło mu przez następne dwa dni, które spędził w domu, opuszczając go jedynie po to, żeby udać się do nieznacznie oddalonego Ocalenia. Opieka nad smoczognikami okazała się niezastąpiona w próbie zabicia czasu.
Gdy tylko otrzymał informację, że jego różdżka była gotowa, wyruszył w podróż od razu, żeby jak najszybciej odebrać ją od Ulyssesa. Na pierwszy rzut oka wydawała się taka jak wcześniej, nie wyczuł zmiany w wyważeniu ani w sposobie, w jaki leżała w jego dłoni; podziękował przyjacielowi i ruszył do domu, z wypróbowaniem jej czekając, aż przed ludzkimi spojrzeniami ukryje go znajomy las. Znalazłszy się przed budynkiem, otoczył go ze wszystkich stron barierą niewidzialności, później rzucając jeszcze kilka wspomagających zaklęć; palisandrowe drewno poddawało się wszystkim tym próbom bez oporów, posłuszne i niezawodne. Poważniejszy i trudniejszy test zapewne czekał go w niedalekiej przyszłości, gdy po raz kolejny stanie oko w oko z wrogiem, póki co różdżka sprawowała się jednak bez zarzutu – sprawiając, że mógł odetchnąć z ulgą.

| zt




I cannot undo what I have done
I can't un-sing a song that's sung
and the saddest thing about my regret
I can't forgive me and you can't forget

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : dowódca smoczych łowców
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott

Strona 3 z 3 Previous  1, 2, 3

Wejście
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach