Wydarzenia


Ekipa forum
Theodora Purcell
AutorWiadomość
Theodora Purcell [odnośnik]10.02.16 0:18

Theodora Ramona Purcell

Data urodzenia: 31 października 1928
Nazwisko matki: Wadock. Mamusia pochodziła z jakiejś super spiętej rodziny, której głównym celem było wydawanie czystokrwistych córek za spasionych arystokratów z powodów, które zapewne dla nich były ważne. Moja mama wyszła za mugola, więc możecie się domyślić jak skończyła się cała historia.
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: półkrwi
Status majątkowy: ubogi
Zawód: sekretarka/asystentka/sortuję papiery jakiegoś pana wysoko postawionego w Urzędzie Niewłaściwego Użycia Czarów. Po godzinach pomagam w prowadzeniu pubu i za pomocą roślinek próbuję zmienić świat.
Wzrost: 176 cm
Waga: 58 kg
Kolor włosów: różne (do pracy chodzę w blond)
Kolor oczu: zielone
Znaki szczególne: metamorfomagia?



Dlaczego ubiegam się akurat o to stanowisko?
Typowa historia. Dziewczyna spotyka chłopaka, chłopak podrywa dziewczynę, dziewczyna ucieka z domu, chłopak zapładnia dziewczynę, dziewczyna zostaje na lodzie. Na całe szczęście dziewczyna poznaje przyjaciela chłopaka i ten z różnych powodów bierze ją pod swój dach. Opiekuje się nią w czasie ciąży. Bierze z nią ślub by uchronić ją przed pogardą ciekawskich sąsiadek, a dziecko przed łatką bękarta. Traktuje dziecko jak swoje. Typowa historia kończy się bajkowo - dziewczyna jest szczęśliwa, przyjaciel też, wychowują wspólnie owoc nieszczęsnego romansu i sami dorabiają się sporej gromadki pulchnych maluchów.
Tak właśnie mój tata poznał moją matkę. I mówiąc tata mam na myśli mężczyznę, który mnie wychował, nie tego, który uwiódł i zapłodnił moją mamę. Wiem, nie powinnam mówić o tym tak otwarcie, to dwadzieścia kilka lat temu było wielkim skandalem, skończyło się nawet wydziedziczeniem. Dzisiaj pewnie też patrzono by na matkę krzywym okiem, na całe szczęście rodziła już z obrączką na palcu więc wprost nie spotkały nas żadne nieprzyjemności. Przez kilka pierwszych lat za plecami dało się słyszeć jakieś ploteczki jakoby papa miał być nagrodą pocieszenia dla mamy, ale nikt kto widzi ich razem nie zdobędzie się na podobne bluźnierstwo. Absolutnie za sobą szaleją, czego efektem jest siódemka (!) młodszego rodzeństwa, w wieku od siedemnastu do dwóch lat.
Tak, przyłapana, na miłość pomiędzy nimi trzeba było trochę poczekać - ale na co nie?


Wiem, że możecie się teraz zastanawiać co to ma do moich predyspozycji na to stanowisko, ale zaufajcie mi, dojdę do tego.


Typowa historia numer dwa, mogłabym zacząć opowiadanie o szkole w ten sposób. Mając jedenaście lat dostałam sowę z Hogwartu i kiedy jedenaście miesięcy później - zalety urodzin w październiku - siedziałam na stołku, nikogo specjalnie nie zdziwiło kiedy tiara wykrzyknęła Hufflepuff. Chciałabym napisać, że głowiła się nad tym dłużej niż sekundę, ale prawda jest taka, że jedyne o czym myślałam w tamtym momencie to jak bardzo burczy mi w brzuchu i jak długo jeszcze muszę czekać zanim zacznie się uczta.
Na dobrą sprawę - zastanawiałam się nad tym co roku, oglądając ceremonię przydziału i notując w myślach każdego dzieciaka siedzącego z kapeluszem na głowie przez dłużej piętnaście sekund, gotowa zamordować ich potem za przedłużanie czekania na obiad. Może byłoby w tym trochę więcej emocji, gdybym nie wiedziała, że moja nowa najlepsza przyjaciółka (kiedy ma się jedenaście lat wystarczy krzyknąć "zaklepuję" przy pierwszej dziewczynie, która wpadnie ci w oko, gdyby wszystko w życiu było takie proste i trwałe) jest w tym samym domu - to ona miała trochę więcej stresu czekając na obiad.
Obiad to podstawa mojego jestestwa, nie będę tego ukrywać.
To ważny postulat, przerwy na obiad są podstawą — nie potrafię odnaleźć się w środowisku, które nie gwarantuje mi pół godziny na posiłek każdego dnia.


Typowa historia, część trzecia, lata szkolne ciąg dalszy, nie istotne nazewnictwo. Po prawdzie, naprawdę się dziwie, że chce się wam tego słuchać. W końcu za swoje największe szkolne osiągnięcie uważam wypalenie pięciu fajek na raz, w ramach zakładu. Tak, mówiąc „na raz” mam na myśli pięć papierosów w ustach, w tym samym czasie. Jakiś frajer stwierdził, że na pewno mi się nie uda - więc udowodniłam mu, że się myli. Lubię udowadniać ludziom, że się mylą, to takie moje małe hobby. Co prawda, zapału nigdy nie wystarczy mi na długo, mam więc całą listę osób, którym miałam wytknąć błędy i pokazać, że jest inaczej niż myślą, ale najzwyczajniej w świecie mi się nie chce, wymaga to więcej pracy niż wypalenie pięciu papierosów na raz. Nie mówię, że absolutnie nigdy tego nie zrobię. Ja po prostu do niektórych rzeczy dorastam wolniej. Jak do… noszenia czapki. Kiedy byłam mała nienawidziłam ich, a mama zawsze na siłę upychała mi je na głowę. Po części żebym nie odmroziła sobie uszu, bo w naszym szkockim Thurso było dość zimno, a po części by sąsiedzi nie zauważyli jak nagle włosy zmieniają mi się z czarnych (takie podobno są naturalne) w zielone. Jako małe dziecko kompletnie nie panowałam nad swoimi umiejętnościami, a podobno już jako rozkoszny niemowlaczek lubiłam straszyć babcię (tę mugolską) zmieniającym się kształtem nosa. Teraz za to, bo uciekł mi wątek, bardzo lubię chodzić w czapkach. Skoro przekonałam się do nich po jakichś dwudziestu czterech latach życia, jestem przekonana, że prędzej czy później przekonam się chociażby do dorosłości. Czy stałej pracy.


To nie tak, że w moim życiu nie ma żadnych stałych, to źle zabrzmiało. Szczególnie podczas rozmowy o pracę. A te jednak są - rodzina na przykład, dom w Thurso gdzie się wychowałam. Zielarstwo. Pokochałam je szczerze od pierwszych zajęć - chociaż już wcześniej lubiłam bawić się w ziemi i przesadzać kwiatki. Zielarstwo to jednak coś więcej niż tylko zabawa chabaziami i latanie dookoła z konewką (chociaż wciąż można nosić kalosze). Wierzę, że dobrze przygotowana mieszanka ziół może uleczyć każdą chorobę. I lubię eksperymentować z nowymi gatunkami. Prócz magicznych książek przeczytałam trochę za dużo tych o mugolskiej botanice i genetyce, siedzę sobie więc w tych szklarniach (było ich wiele) odkąd skończyłam dwanaście lat i przesadzam, siedzę, łączę sadzonki, krzyżuję gatunki, eksperymentuję - i przynosi to rezultaty. Chociażby udało mi się zmodyfikować czyrakobulwy, wydzielają więcej ropy o znacznie silniejszych właściwościach. Dzięki czemu można zastosować jej znacznie mniej w eliksirach - wydajność zwiększona o kilkaset procent!
Niestety, czyrakobulwy są tak pospolite, że moje małe-wielkie osiągnięcie nie przyniosło mi za wiele uwagi. Nie mówiąc o galeonach.
Nie będę więc wspominać o tym jednym razie, kiedy udało mi się wyhodować mandragory o różowych liściach…


To też nie tak, że cała szkoła była dla mnie jedną wielką posiadówką w szklarni, skądże znowu. Był moment w którym udało mi się wdrapać na szczyt drabiny towarzyskiej. Miałam 14 lat i umawiałam się nie dość, że ze starszym chłopakiem, to jeszcze jednym z najprzystojniejszych w szkole. Samym Benjaminem Wrightem, którego biceps był (wciąż jest) większy ode mnie całej wziętej! Całej! Mógł mnie nosić na jednym palcu.
I nosił. Może nie na jednym palcu, bo wiecie, to była przesada, żebyście wyobrazili sobie jaki był świetny. Nosił mnie na barana, a ja nosiłam jego sportową szatę podczas meczy żeby każdy wiedział, że to ze mną się umawia. Nie wiem czy było w tym więcej chwalenia się czy nastoletniego uczucia. Bo było w tym sporo uczucia, Benji naprawdę mi się podobał i martwiłam się kiedy był bliski spadnięcia z miotły. Nigdy nie spadł bo był taki świetny.
I tak. To ten sam Benjamin Wright z Jastrzębi. Do dzisiaj jest legendą.


Kiedy po dwóch latach randeczkowania i brylowania na salonach (szkolnych oczywiście i mówiąc salony mam na myśli co najwyżej szkolny bal) Benjamin opuścił mury Hogwartu nie pozostało mi nic innego niż skupić się na nauce - bo nie oszukujmy się, każda inna randka byłaby zaniżeniem standardów do których przywykłam, a na to nie mogłam sobie pozwolić. Tak to już jest z drabiną towarzyską kiedy ma się naście lat. Jak osiągnęło się szczyt to głupio obniżać standardy. Owszem, było kilku odważnych, którzy próbowali zaprosić mnie tu i tam, i na kremowe, ale żaden z nich nie miał porządnego bica, więc jedyną odpowiedzią mogło być pogardliwe spojrzenie. Nawet jeśli wydawali się całkiem sympatyczni, przystojni z twarzy i niegłupi z mowy. Te poświecenia których dokonujemy w imię opinii społecznej! W każdym razie, mając więcej czasu, zainteresowałam się trochę eliksirami (chociaż teraz, po latach, nie uwarzyłabym nawet lekarstwa na czyraki) i transmutacją (przydaje się przy roślinkach). Na tyle poprawiłam się w nauce by zwrócić na siebie uwagę profesora S. i dostać zaproszenie do klubu ślimaka. Istnieje całkiem spora szansa, że chciał po prostu darmowe bilety na mecze jastrzębi. Albo lubił kiedy zmieniałam kształt nosa podczas herbatek czy kolor włosów, denerwując się w trakcie zażartych dyskusji.  Nie zmienia to faktu, że całkiem miło wspominam wszystkie spotkania. To dopiero było brylowanie w towarzystwie, poznałam nawet kilku arystokratów, ale - co zrozumiałe - z żadnym nie połączyła nas przyjaźń. Może znali historię mojej matki, a może po prostu krew się nie zgadzała, nie wiem. I wiedzieć, na dobrą sprawę, nie chciałam. Przeczuwałam, że od wyższych sfer lepiej się trzymać z dala - ale dopiero kilka lat później znalazłam porządne dowody potwierdzające moją teorię. A dokładnie, jeden porządny powód. Nazywa się Fabian Malfoy i wolałabym nie mówić na jego temat nic więcej. Bo mogę być wulgarna.  


No dobra - skoro tak bardzo prosicie. Poza tym, po świecie krąży tyle plotek na ten temat, może lepiej je sprostować, bo potem dowiaduje się, że jestem mugolaczko-charłaczką z drewnianą nogą, podstępnym charakterem i wszystkimi chorobami wenerycznymi zmutowanymi w jedną wielką, odbierającą rozum infelix cambiatio. Fabiana poznałam jeszcze w szkole, na spotkaniach klubu ślimaka, ale jeśli zamieniliśmy w tamtym okresie ze sobą z dwadzieścia slow to będzie dobrze. Owszem, zdarzało nam się spierać w ogólniejszych dyskusjach, ale nie ploteczkowaliśmy na szkolnych korytarzach. Spotkaliśmy się po raz kolejny kilka lat później, kiedy zaczęłam powoli zapominać smak hogwarckiej warzywnej zapiekanki (nie wiem czy już wspominałam, to może być ważne w kwestii przerwy obiadowej, ale wywodzę się z rodziny wojujących wegetarian. Gdzie wojowanie oznacza walkę przy rodzinnym stole o ostatni kawałek buraczanego ciasta, jest naprawdę pyszne). Akurat stażowałam w Świętym Mungu i, nie będę owijać w bawełnę, zastanawiałam się jak w najbardziej bezbolesny sposób wykaraskać się z tego całego uzdrowicielsko-alchemicznego interesu, kiedy Malfoy trafił do nas z tym swoim choróbskiem. Szeptano na korytarzach, że dawno nie widzieli tak zaawansowanego przypadku, mówili coś o załamanym chłopaku i zawiedzionej rodzinie, zrobiło mi się go trochę szkoda. Sama miałam wtedy nienajlepszy okres w życiu, pomyślałam, że skupiając się na innym człowieku przestanę zaprzątać sobie głowę własną żałosnością. Poprosiłam więc grzecznie swoją przełożoną o możliwość opieki nad nim, argumentując (trochę na wyrost), że przyjaźniliśmy się w Hogwarcie i może moja obecność trochę podniesie na duchu zdołowanego pacjenta. Nie wiem czy było jej już wszystko jedno, bo i tak miała mnie dosyć, czy uwierzyła w to najgorsze kłamstwo świata (Malfoy przyjaźniący się z półkrwistą dziewczyną, dobre sobie!) - ale tego samego dnia zaniosłam Fabianowi pierwszą porcję eliksirów, informując, że od dzisiaj będę się mim zajmować.
Na samym początku traktował mnie z chłodną ignorancją, ale im dłużej siedziałam przy jego łóżku paplając głupoty (to lepsze niż staż, naprawdę) tym bardziej się otwierał. Z czasem zaczęliśmy rozmawiać o poważniejszych sprawach niż kolor mojego sekatora i pojemność wymarzonej konewki. Sama nie wiem kiedy moje, połamane w tamtym czasie dość poważnie, serduszko zaczęło zbyt bardzo cieszyć się na jego widok. Wiem tylko, że Mung przestał być taki nieznośny, chociaż całkowicie zaniedbywałam swoje obowiązki i tylko faktyczna poprawa stanu Malfoya powstrzymywała przełożonych przed wyrzuceniem mnie na zbity pysk. Pewnego dnia jednak zaczęto mówić o wypisie, a ja, chociaż powinnam się cieszyć, że czuje się znacznie lepiej, byłam absolutnie załamana faktem, że pewnie więcej się nie zobaczymy. Bo i jak. Ja, prosta dziewczyna i on, chłopak z wyższych sfer? Życie to nie bajka, takie historie zawsze kończą się skandalami. Tak było i w naszym przypadku, ale kiedy Fabian zaproponował mi rzucenie wszystkiego i wspólne zamieszkanie w Paryżu, nie wahałam się ani sekundy. Spakowałam do plecaka sekator, rzuciłam staż i byłam gotowa do podróży.
Nie pozbyłam się jednak ani swojego mieszkania, szklarnię zabezpieczyłam odpowiednimi zaklęciami, podskórnie czując już wtedy, że wrócę. Szybciej niż później.
Pierwsze tygodnie, może nawet miesiące, były naprawdę magiczne. Dla dziewczyny, której szczytem egzotyki była wyprawa na wakacje do Walii (ale przyznajcie sami, Walia to inny stan umysłu, przecież ich się nie da zrozumieć!), Paryż był oszałamiający. A Fabian - miałam trochę ponad dwadzieścia lat, byłam zakochana i przekonana, że rzucił dla mnie cały swój świat, jak mogłam nie czuć się jak księżniczka z bajki?
Ha. Naiwna.
Szybko się okazało, że wcale nie rzucił dla mnie wszystkiego - po prostu byłam niewygodnym sekretem. Listy z pogróżkami szybko przeszły do porządku dziennego. Podobnie jak schemat: groźby, mój płacz, że czuje się źle, boje się, mam dość bycia czyimś małym, brudnym wybrykiem, obietnice Malfoya, że wszystko się ułoży, wszystko załatwi, kilka tygodni względnego spokoju i kolejne, jeszcze gorsze niż poprzednio groźby i wyzwiska. Czara goryczy przelała się, kiedy pewnego pochmurnego dnia napadnięto mnie we wcale nie tak ciemnej uliczce. Prócz kilku siniaków, podbitego oka, podartego plecaka fizycznie nic mi się nie stało - ale groźba, że kolejnym razem nie będą tak delikatni zrobiła swoje. Do dzisiaj pamiętam śliski szept jednego z typów spod ciemnej gwiazdy, obiecującego mi małe tete-a-tete (Maise zawsze śmieje się z mojego francuskiego akcentu. Dwa lata w Paryżu tylko go pogorszyły) z jego nożem i interesem, jeśli wiecie co mam na myśli. Kiedy w końcu przestał mnie podduszać i rzucił o ziemię pożyczył jeszcze miłego dnia od lorda Malfoya. I w tym momencie skończyła się moja bajka z Fabianem.
Wróciłam do domu, ledwo trzymając się kupy, drżącymi rękoma spakowałam swój sekator do podartego plecaka, po czym wyszłam bez słowa, nie oglądając się za siebie. Wiedziałam, że nie mogę. Rozmowa z Fabianem nie miała sensu, mógł po raz kolejny zamydlić mi oczy słodkimi obietnicami, a ja naprawdę nie chciałam poznawać się z interesem obślizgłego typka.
Z jego nożem z resztą też.
Do dzisiaj nie wiem czy te wszystkie słodkie słówka Malfoya były prawdziwe, czy tylko byłam naiwną panienką, która gwarantowała mu ucieczkę od problemów. Choroby. Wymagań rodziny. Sama nie wiem, wolę o tym nie myśleć. Bo i po co?


Rozbita na milion kawałeczków, wróciłam do Londynu, do starego mieszkania po babci, szklarni i jedynego, znanego mi bezpiecznego miejsca. Dziurawego kotła. Po raz pierwszy trafiłam do niego zaraz po skończeniu Hogwartu i już pierwszego dnia natknęłam się na Desmonda - a dokładniej, rozbiłam pod jego nogami całą tacę kufli do piwa. Potem żartował, że nigdy wcześniej nie widziałam tak przystojnego mężczyzny i z wrażenia wmurowało mnie w podłogę. Chociaż nigdy mu się nie przyznałam, było w tym trochę prawdy. Myślę, że kiedy w życiu dzieje się coś przełomowego, to po prostu się o tym wie – a poznanie Desiego było jednym z najważniejszych, o ile nie najważniejszym momentem w moim życiu. Owszem, narodziny kolejnego z rodzeństwa, pierwsze zajęcia z zielarstwa, każda z tych chwil była przełomowa i znacząco wpłynęła na moje życie, ale myślę, że poznanie Desmonda nadało mu właściwy kierunek. Nawet jeśli każde z nas potrzebowało kilku lat by w pełni dojrzeć i zrozumieć, że szukanie szczęścia poza naszą dwójką nie ma najmniejszego sensu. To nie tak, że wtedy, po skończeniu szkoły byłam dla niego zbyt młoda. Sama nie wiem, może przez pewien czas miał podobne wątpliwości, ale sama nigdy ich nie odczułam. Szybko staliśmy się czymś więcej niż zwykłymi koleżkami z pracy, za szybko też pokłóciliśmy się o totalną głupotę. Nawet nie pamiętam o co – wiem za to, że tydzień temu śmiertelnie pożarliśmy się o to w jaki sposób prać skarpetki by jak najefektywniej zwalczyć ich chęć znikania. Aż wyszłam z domu trzaskając drzwiami, tylko po to by siekając merlinowi-ducha-winne roślinki zdać sobie sprawę jak bardzo absurdalny był to powód do sprzeczki. Jestem pewna, że wtedy było podobnie – ale rozstaliśmy się w gniewie. On wyjechał, ja zaczęłam staż w Mungu. Na który, to ważne, sam mnie przekonał.
To akurat była bardzo słaba porada.
Kiedy wróciłam, rozbita na kawałki, do Londynu okazało się, że w Dziurawym Kotle nie tylko czeka na mnie praca – naprawdę lubię myć kufle kiedy ich nie biję – ale i Desmond. W ciągu tych kilku lat każde z nas przeżyło swoje. I co prawda, nie rzuciliśmy się sobie od razu w ramiona, zajęło to chwilę, ale kiedy wreszcie objęły mnie znajome ramiona to wiedziałam, że nie chcę by obejmowały mnie jakiekolwiek inne. No dobra, może prócz tych ojca, mamy, braci czy sióstr, ale wiecie, to miało być bardzo romantyczne wyznanie.
Nie jestem wybitnie romantycznym człowiekiem. Ale się staram. Specjalnie z okazji zeszłorocznych walentynek wyhodowałam tykwobulwę w kształcie serca. Do dzisiaj stoi w centralnym miejscu naszej wspólnej sypialni. Tak, mieszkamy razem. Bez sensu utrzymywać aż dwa mieszkania, skoro cały czas spędzamy w jednym. Mieszkanie po babci wróciło do rodziców i zamieszkał w nim jakiś odległy kuzyn taty, podobno prężnie rozwijający swoją karierę domowego domokrążcy.  


Jeszcze raz, jakie było pytanie? Czemu ubiegam się akurat o to stanowisko?
No cóż, nie będę ukrywać – skusiła mnie wysokość pensji.  



Patronus: Pingwin. Po raz pierwszy zobaczyłam je mając jedenaście lat, kiedy rodzice zabrali mnie do nowo otwartego, londyńskiego zoo. I natychmiast się w nich zakochałam. Przez kolejne lata wszystko co posiadałam musiało mieć albo kolory pingwina, albo kształt, albo chociaż naszytego pingwina gdzieś w miejscu wiadomym tylko mnie. Przyznam się, bo teraz już mogę, że przez całe siedem lat Hogwartu naszywałam małe pingwinki na wewnętrznej stronie rękawa swoich szat.
Mam wiele szczęśliwych wspomnień, więc problemów z wyczarowaniem patronusa nie miałam od samego początku. Teraz najczęściej myślę o chwili w której poznałam Desmonda. W czasach szkolnych przypominałam sobie pierwsze kroki rodzeństwa albo ich bezzębne uśmiechy. Małe rączki zaciskające się wokół mojej szyi i sepleniące wyznania miłości. Kochwam cię Teddy, od razu mięknie mi serce.
Wbrew pozorom, jestem niezwykle rodzinnym typem.  










 
5
11
0
0
4
0
0


Wyposażenie

różdżka, płynne srebro, 5pkt statystyk, teleportacja




[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Teddy Purcell dnia 19.02.16 17:26, w całości zmieniany 4 razy
Gość
Anonymous
Gość
Re: Theodora Purcell [odnośnik]17.02.16 1:34
Gotowe :pwease:
Gość
Anonymous
Gość
Re: Theodora Purcell [odnośnik]10.04.16 13:10

Witamy wśród Morsów

Twoja karta została zaakceptowana
INFORMACJE
Przed rozpoczęciem rozgrywki prosimy o uzupełnienie obowiązkowych pól w profilu. Zachęcamy także do przeczytania przewodnika, który znajduje się w twojej skrzynce pocztowej, szczególnie zwracając uwagę na opis lat 50., w których osadzona jest fabuła, charakterystykę świata magicznego, mechanikę rozgrywek, a także regulamin forum. Powyższe opisy pomogą Ci odnaleźć się na forum, jednakże w razie jakichkolwiek pytań, wątpliwości, a także propozycji nie obawiaj się wysłać nam pw lub skorzystać z działu przeznaczonego dla użytkownika. Jeszcze raz witamy na forum Morsmordre i mamy nadzieję, że zostaniesz z nami na dłużej!

Teddy już w szkole udowodniła, że nie ma dla niej rzeczy niemożliwych, a jeśli tylko chce osiągnie każdy szczyt, także ten towarzyski. W dorosłym życiu także starała się zawsze sięgać po to, o czym marzyła, czy była opieka nad pacjentem, czy uroczy czas spędzony w Paryżu w towarzystwie Fabiana. Jak jednak łatwo można się domyślić, niektóre przygody kosztują rozbiciem serca, tak było w przypadku Teddy. Całe szczęście, że są jeszcze ludzie, którzy pomagają się pozbierać. Dostała pani tę pracę.

OSIĄGNIĘCIA
Teddy Bear - (ang.) pluszowy miś, w sam raz do przytulania
 STAN ZDROWIA
Fizyczne
Pełnia zdrowia.
Psychiczne
Pełnia zdrowia.
UMIEJĘTNOŚCI
Statystyki
Zaklęcia i uroki:5
Transmutacja:11
Obrona przed czarną magią:0
Eliksiry:0
Magia lecznicza:4
Czarna magia:0
Sprawność fizyczna:0
Inne
teleportacja
WYPOSAŻENIE
różdżka, płynne srebro
HISTORIA DOŚWIADCZENIA
[10.04.2016r.] 900 - 100 - 300 - 50 - 150 = 600
[15.07.16] Sylwester w Dolinie Godryka: +30 pkt


Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni

Hereward Bartius
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Zdarzyć się musiało
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t576-hereward-bartius-barty https://www.morsmordre.net/t626-merlin https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f222-hogsmeade-134-dom-bartiusow https://www.morsmordre.net/t2860-skrytka-bankowa-nr-20#45895 https://www.morsmordre.net/t1014-bartek-wsiakl
Theodora Purcell
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach