Wydarzenia


Ekipa forum
Julius Nott
AutorWiadomość
Julius Nott [odnośnik]06.10.15 15:00

Julius Horatius Nott

Data urodzenia: 16.12.1921
Nazwisko matki: Ollivander
Miejsce zamieszkania: Nottingham
Czystość krwi: szlachetna
Zawód: łamacz klątw w Banku Gringotta
Wzrost: 180 cm
Waga: 73 kg
Kolor włosów: ciemny brąz
Kolor oczu: niebieski
Znaki szczególne: wysoki mężczyzna


1921-1933, Dzieciństwo

Co innego przyjść na świat z krzykiem, a co innego urodzić się wśród krzyków. Nieważne jednak, jak wyglądała sama chwila pojawienia się na świecie, a to, co ma się dopiero zdarzyć. I co zostało przeznaczone temu, który żył. Ożył po to, aby przekazać swoje geny dalej, aby ród nie umarł. Nie pamiętam samego momentu narodzin, wydaje mi się, że czas wtedy płynął zupełnie inaczej. Byłem ja, sam, z guwernantką, skrzatami i czasem z rodzicami majaczącymi gdzieś w tle. Narodziłem się pierwszy i miałem być tym, którzy przeciera szlaki życia. Pierwszy założyłem buty do tańca, pierwszy poznałem położenie Ameryki na mapie, pierwszy zadeklamowałem wiersz i pierwszy obwieściłem światu, że jestem magicznie uzdolniony. Zupełnie niewinnie – przesunąłem wazon stojący na komodzie, która była wyższa ode mnie ze trzy razy, tłukąc przy tym pamiątkę z dniu ślubu moich rodzicieli. Wyjątkowo zostało mi to wybaczone, ostatecznie to niewielka zapłata za to, że nie splugawiłem znamienitego nazwiska Nott czymś tak okropnym jak charłactwo. Tak, jako mały dzieciak chłonąłem wiedzę niczym gąbka wodę i znałem znaczenie różnych, nierzadko trudnych słów. Szybko przejmowałem opinie innych, w tym głównie mojego ojca. Który, odkąd zacząłem wyrzucać z siebie jakiekolwiek słowa tłumaczył mi, że najważniejsza jest rodzina i czystość krwi. Nie oponowałem, wszak zawsze mi imponował ten stateczny, mądry i silny mężczyzna, jedyny wzorzec, który mógłbym mieć. Postanowiłem sobie wtedy, że będę taki sam. Nastawiony na sukces i pewny siebie. Wychowywany byłem w przekonaniu, że jestem wybrany, niezwykły, niesamowity, olśniewający i mógłbym wymieniać tak naprawdę długo. Zupełnie, jak gdybym miał jakąś niebanalnie ważną misję do wykonania w swej godnej pozazdroszczenia egzystencji. Już w wieku pięciu lat wiedziałem, że świat leży u moich stóp i tylko czeka na to, abym go odkrył. Nie byłem już wtedy sam ze służbą i dodatkiem w postaci rodziców, teraz miałem także młodszych braci, których mogłem ustawiać po kątach i teraz to ja mogłem być wzorem do naśladowania. Dzieliłem się z nimi swoimi przeżyciami, nieudolnie co prawda, gdyż jak by nie patrzeć, byłem małym dzieckiem, ale szybko wpasowałem się w miejsce dla przywódcy. Niezastąpionego lidera, skłonnego przekonać każdego do wszystkiego. Byłem małym amantem, ciotki się mną zachwycały, na przyjęciach prosiłem dorosłe kobiety do tańca, a one nie mogły się oprzeć urokowi takiego elokwentnego berbecia.
Kwitłem tak aż do momentu, w którym miałem sześć lat, a moja siostra zrodziła się z krzykiem i wśród krzyków, głównie moich, warto nadmienić. Nie wiem jak to się stało, że wraz ze swoim przybyciem wydarła całą rodzicielską miłość tylko i wyłącznie dla siebie, w dodatku przekabacając na swoją stronę naszych braci. Tych, którymi miałem rządzić, którzy mieli dla mnie zdobywać łupy oraz krainy, kiedy bawiliśmy się w marynarzy. Byłem okropnie zazdrosnym i kapryśnym dzieciakiem. W kółko psociłem, aby zwrócić na siebie uwagę. Aby Lucienne przestała być gwiazdą lśniącą na atramentowym firmamencie, a zaczęła być zwykłym dzieciakiem, który niczego nie rozumie. Nie doczekałem się jednak tej upragnionej przeze mnie chwili, z każdym dniem wyrywano mi serce kawałek po kawałku, a lista grzechów niebezpiecznie się zwiększała. Zamiast miłości doczekałem się głośnego westchnięcia z ulgą, kiedy najpierw dostałem list z Hogwartu, a następnie odjechałem pociągiem do tejże szkoły magii.


1933-1940, Hogwart

Do dziś prześladuje mnie dźwięk tego westchnienia i wyjątkowo go nie lubię. Nie lubię, kiedy ludzie w moim otoczeniu odczuwają ulgę. Szczególnie, kiedy mnie jej brakuje. Swojej zazdrości nie pozbyłem się nigdy. Była ze mną niczym ulubione, lecz nielegalne zwierzątko, chowane gdzieś po kieszeniach kurtki, aby nikt nigdy się o nim nie dowiedział. Świat jednak nie był ani ślepy, ani głupi, zauważył je w momencie, kiedy zazdrosny wyciągałem pięści do bitki, a potem różdżkę do pojedynków, tylko po to, aby mieć coś dla siebie. Nawet, jeśli to było nic niewarte. Pisałem do rodziców długie listy pełne szantaży emocjonalnych, aby dostać coś, czego nie posiadałem, a inni to mieli. Co było przedziwne, dostawałem odpowiedź wraz z tym, czego aktualnie potrzebowałem. Nawet jeśli już cała rodzina wiedziała o tym, że nie dostałem się wcale do Slytherinu, gdzie dostać się miałem, a do Ravenclawu, gdzie wcale pójść nie chciałem. Ku mojemu zaskoczeniu z pomocą przyszła mi matka, niewątpliwie inteligentna kobieta. Uspokajała mnie w listach, że widocznie odziedziczyłem najlepsze cechy nie tylko po Nottach, ale także Ollivanderach. Dopóki wmawiałem sobie, że dzięki temu jestem inteligentniejszy od całej reszty, dopóty było wszystko w porządku.
Jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi… w Hogwarcie dojrzałem. Z biegiem czasu, naturalnie. Przestałem wreszcie zabiegać o ludzką uwagę, to inni zabiegali o moją. Jako ktoś, kto miał jedne z najlepszych ocen w szkole, a w dodatku potrafił być charyzmatyczny i wygadany, byłem na nowo liderem. Wiadomo, że nie trząsłem całą placówką, nawet Nottowie nie mieli takich zdolności, ale liczyłem się w danych kręgach młodzieży. Nawet, jeśli nie byłem Ślizgonem. Z czasem uczniowie przywykli, że należałem do innego domu. Szczególnie, kiedy tak mądrze mówiłem im o starożytnych runach, klątwach i sposobach zabezpieczania swoich rzeczy – to tym się głównie interesowałem. Pochłaniałem książkę za książką, by potem urządzać mini-wykłady dla innych zainteresowanych, acz zbyt leniwych, by sami mieli czytać te opasłe tomiska. W trzeciej klasie dojrzewała we mnie myśl, czym chcę się parać w przyszłości i którą ścieżką przeznaczoną dla dorosłych czarodziejów powinienem iść. Robiłem zatem wszystko, aby z tej drogi nigdy nie zboczyć. Od zawsze byłem ambitny i uparty, nikogo więc nie dziwiły moje wysokie wyniki. Najpierw z SUM-ów, a potem z OWUTEM-ów.
Kiedy miałem czternaście lat, w szkole pojawiła się Eloise. Polubiłem ją, nawet, jeśli nie posiadała szlacheckiego nazwiska. Po raz pierwszy czystość krwi mi nie przeszkadzała. Inni naśmiewali się ze mnie, że uganiam się za jakąś małolatą o wątpliwym statusie, ja jednak na to nie patrzyłem. Czułem się w jej towarzystwie nadzwyczaj swobodnie, w dodatku mieliśmy o czym rozmawiać. Nudziły mnie ciągłe tematy o szkole czy kolejnych przyjęciach i w co się na nie ubrać. Ona była inna. Nim się spostrzegłem, a w siódmej klasie zatonąłem najpierw w jej oczach, a potem w ustach. Była idealna, pod każdym względem. Zakochałem się, po raz pierwszy tak właściwie. Kiedy człowiek jest zadurzony, nie widzi tego, co widzą inni. Dla mnie liczyło się tylko to, że była przy mnie nawet wtedy, kiedy do Hogwartu przyszła moja młodsza siostra i znów skupiała na sobie całą swoją uwagę. Jedynie ładną buzią, bo niczego więcej nie posiadała. Żadnych umiejętności, przydatnych talentów. Prawdę powiedziawszy dziwiłem się, że nie jest charłaczką. Moja zazdrość, którą karmiłem przez te wszystkie lata podpowiadała mi, że Lucienne to po prostu potwór, nocna strzyga, która była karykaturalnie, wręcz groteskowo beznadziejna i pozbawiona zalet. Brnąłem ślepo w tą wizję, uznając ją w pewnym momencie za pewnik, niezmąconą niczym oczywistość. Z lubością uprzykrzałem jej życie, byleby podkopać jej poczucie własnej wartości. Niestety, z mizernym skutkiem, co tylko podsycało te wszystkie negatywne uczucia, które w sobie pielęgnowałem przez tak długi okres czasu. Cieszyłem się jedynie, kiedy wreszcie ukończyłem Hogwart i miałem ją z głowy na większość dni w roku. Jedynym, dość poważnym mankamentem opuszczenia szkolnych murów było zostawienie w nich Eloise. Nie widywaliśmy się wtedy prawie w ogóle, pisząc do siebie jedynie obszerne listy, które próbowały zagłuszyć moją palącą tęsknotę.
Być może to było jedną z przyczyn, przez którą nie potrafiłem nad sobą panować. Nieustanna drażliwość i niecierpliwość doprowadziła mnie na skraj stoickiego dotąd spokoju. Po powrocie do domu, znów ujrzałem moją siostrę, która ponownie zaskarbiła całą uwagę rodziców. Nawet nie wiem kiedy w jej kierunku poleciało zaklęcie, mające ją doszczętnie oszpecić, a w rezultacie ograbić z rodzicielskiej miłości. Niestety, ten chodzący koszmar zasłonił się pod naporem uroku, a ja nie mogąc tego znieść wyszedłem trzaskając drzwiami. To był najpewniej pierwszy raz, kiedy zasmakowałem alkoholu i kiedy nie potrafiłem w odpowiednim momencie powiedzieć dość. Upiłem się tak, że eskortowano mnie do domu, by następnego dnia otrzymać od ojca reprymendę i nakaz zajęcia się jakąś pracą, czymś pożytecznym.
Kiedy kac się nareszcie skończył, aplikowałem na łamacza klątw w Banku, z miejsca dostając się na kurs przygotowawczy. Który, akurat w moim przypadku, trwał okrągłe trzy lata.


1940-1943, Praktyka – Szwecja i Norwegia

Oprócz typowych, teoretycznych nudziarstw, które trwały chyba wieki, zabrano nas (ponieważ było nas kilku) na pierwszą w życiu misję - gdzieś pod koniec 43. Wybrano Skandynawię, która miała nas zaprawić w boju. Każdy stażysta miał swojego opiekuna, z którym uczył się tej niewątpliwie trudnej sztuki magii – łamania klątw. Całość sprowadzała się do tego, aby wreszcie zdobytą wiedzę przełożyć na praktykę. Naszym celem były starożytne, nordyckie runy zaklęte w skałach. Miały podobno w sobie niesamowitą, pradawną moc, którą przesiąknął każdy milimetr kamienia. Podobno były bardzo cenne. Tak cenne, że w trakcie akcji (nic dziwnego, że Gringott chciałby je mieć w swojej kolekcji) okazało się, że nie jesteśmy jedynymi, którzy je chcieli mieć. Warto dodać, że według ustaleń łamaczy, miało ich być kilkadziesiąt.
Było ciężko. Nie spaliśmy prawie w ogóle, tropiąc te nordyckie skarby. Było bardzo niebezpiecznie, kiedy przemierzaliśmy kolejne rozmokłe lasy i skaliste góry. Raz o mało co nie popełniłem błędu podczas rozbrajania jednej z tabliczek, na którą zostało nałożone silne zaklęcie zabezpieczające. Szczęśliwie osoba odpowiedzialna za moją pracę w porę zareagowała, uniknęliśmy spalenia żywcem. Od tamtej pory stałem się jednak bardziej uważny, czujny i skoncentrowany na tym, co mam robić.
W wolnym czasie, nawet, jeśli było go bardzo niewiele, poznawaliśmy skandynawskie trunki i urządzaliśmy wyścigi na granianach. To wspaniałe pegazy, zdecydowanie szybsze od aetonanów czy abraksanów. Niestety, ani razu nie wygrałem, ale jak by nie patrzeć, ONMS nigdy nie była moją pasją.
Ostatecznie część artefaktów udało nam się odnaleźć i zabezpieczyć, ale kilka z nich wpadło w niepowołane ręce. Mimo wszystko dużo się nauczyłem podczas tej misji. Głównie współpracy z innymi i nieco pokory, czego zawsze mi brakowało.


1943-1945, Rosja

Rosja… zawsze zostanie w moim sercu jako podróż sentymentalna, coś, co się kocha i wspomina z nutą nostalgii, zupełnie, jak pierwszą miłość. A jednak, wypad ten miał także swoje ciernie wbijające się powoli w miękką tkankę organu pompującego krew. Z początku sądziłem, że kraj ten stoi przede mną otworem – to miał być sprawdzian moich umiejętności. Wyjechałem na misję bez swojego dotychczasowego opiekuna, za to wraz z innymi świeżakami. To miała być nasza przepustka do bycia pełnoprawnymi łamaczami klątw, nawet, jeśli ledwo raczkującymi. Gringott zagnał nas tutaj po to, abyśmy z mogiły starożytnej czarownicy zebrali artefakty, które przyczynią się do zbadania śladów czarnej magii na tych terenach no i oczywiście przyniosą zyski jako cenne przedmioty jako takie. Bolszaja Bliznica – ledwo udawało nam się to wymówić, ale tam właśnie mieliśmy mieć swoje wykopaliska. Wszystko zapowiadało się więcej niż dobrze. Po prostu dotarliśmy do kurhanu, powoli go odgrzebując i łamiąc klątwy zasadzone na tym miejscu. Całość trwała dość długo, nie spieszyliśmy się jednak szczególnie, nikt nas nie gonił. Rozbiliśmy obóz w pobliżu, raczyliśmy się rosyjską wódką, śpiewaliśmy rzewne pieśni przy ognisku. W pewnym momencie usłyszeliśmy przeraźliwy krzyk. Potykając się nie tylko o konary, ale także własne nogi, próbowaliśmy dobiec do źródła hałasu. Było ciemno, głucho i dość przerażająco. W pewnym momencie dotarliśmy nad niewielkie jeziorko, staw, czy czymkolwiek to było. Tam, na brzegu, kwilił jakiś mężczyzna, pogrążony w istnej rozpaczy. Całość działa się naprawdę szybko – chwilę później wyskoczył pogrebin, który ewidentnie chciał pożreć nieszczęśnika. Rzuciliśmy się na to stworzenie z kopniakami i zaklęciami, tamten odpuścił. Mężczyzna był jednak tak roztrzęsiony, że nie wiedział, co się stało. Nie rozumiał angielskiego ni w ząb, jeden z nas próbował mówić coś po rosyjsku, ale do niego nic nie docierało. Rzucił się biegiem w las, my za nim, ale ten w pewnym momencie… po prostu zniknął. Zgubiliśmy jego trop, dlatego postanowiliśmy wrócić na wykopaliska. Postanowiliśmy porządnie odpocząć, a potem jak najszybciej rozprawić się z powierzonym nam zadaniem. Chcieliśmy opuścić to przeklęte miejsce.
W sarkofagu z drewna cyprysowego, należącym do czarownicy z bosporańskiej arystokracji, znaleźliśmy mnóstwo artefaktów, które czym prędzej trzeba było oczyścić. Wszystko poszło do złamania – malowidła, figurki terakotowe, naszyjnik czy inną biżuterię. Niestety… popełniłem błąd. Znalazłem jakiś zwykły krążek, sądziłem, że to nic groźnego. Ot, zwykły element obcej kultury. Nie bawiłem się w zaklęcia, po prostu wziąłem go do ręki, aby odłożyć na kupkę „śmieci” i wtedy… poczułem przeszywający ból wypełniający każdą komórkę mojego ciała, potem nie mogłem złapać oddechu, wiedziałem, że rozpadam się na milion kawałeczków.
Wtedy nastała ciemność.


1945-1946, Szpital

Nie wiem kiedy się obudziłem. Wiem jedynie, że kiedy otworzyłem oczy, przede mną rozpostarł się widok szarego, odrapanego sufitu. Mrugałem gwałtownie, lecz czułem, że nie mogę się ruszyć. Czułem czyjś uścisk na mojej dłoni, nie mogłem jednak obrócić głowy. Za dosłownie moment nachyliła się nade mną matka, coś krzycząc, ale ja nie rozumiałem. Dudniło mi w głowie, nie mogłem skupić myśli. Zaraz przybiegł lekarz, poruszał nade mną ustami, rzucał światło z końca różdżki na moje oczy. Mrużyłem je, ale niczego więcej nie mogłem zrobić. Zamknąłem zatem powieki i znów zapanowała ciemność.
Obudziłem się. Mogłem się już ruszać, dźwięki nareszcie zaczęły do mnie dochodzić. Dałem radę nawet usiąść. Dowiedziałem się, że jestem już w Wielkiej Brytanii, w Świętym Mungu. Zaniepokojeni koledzy z pracy czym prędzej wezwali magiczne pogotowie, które zajęło się mną w krytycznym momencie. Przeniesiono mnie najpierw do rosyjskiej placówki, dopiero kiedy mój stan był już stabilny, przetransportowali mnie do ojczyzny. Nie pamiętałem niczego, mięśnie bolały jak oszalałe, naczynia w głowie pulsowały nieznośnie. Leżałem w śpiączce niemalże pół roku. Wszyscy powoli tracili nadzieję, że kiedykolwiek się wybudzę. Na szczęście rodzinę było stać na opłacanie miejsca w szpitalu, w przeciwnym razie już dawno spisano by mnie na straty.
To zabawne, bo jedyne o czym, a raczej o kim wtedy myślałem była Eloise. Bałem się, że jej więcej nie zobaczę, że pozostaną po mnie jedynie listy, które miały się nijak do wzajemnej bliskości. Na szczęście przyszła. Przez ułamek sekundy byłem szczęśliwy, że mogę jej dotknąć, posłuchać brzmienia głosu czy zatopić w jej perfumach. Ten piękny sen trwał o wiele zbyt krótko, niżbym chciał, aby trwał. Został brutalnie przerwany przez mojego ojca, który od progu zaczął mieć pretensje do mnie o to, z kim się spotykam. Miałem dziewczynę, która nie była arystokratką, ale wtedy to się dla mnie nie liczyło. Dla niego owszem. Tak strasznie dbał o prestiż rodziny, że nie widział niczego złego w tym, żeby zwyzywać moją wybrankę, zakazać nam spotykania się i wyrzuceniem jej za drzwi. Pomimo moich protestów i rzucania weń kolejnych argumentów. Nie miałem siły na tę walkę, poddałem się. I to było najgorsze, co mogłem w życiu zrobić. Straciłem kobietę, na której naprawdę mi zależało. I której nie było przy mnie, kiedy dochodziłem do siebie po tym nieszczęsnym, rosyjskim wypadku. Zaciskałem mocno zęby, próbując sobie wmówić, że to nic takiego, że może kiedyś…
Że jeszcze kiedyś znajdę sposób.


1946-1948, Indie

O dziwo Bank Gringotta wcale nie chciał się mnie pozbyć. Wznowił ze mną kontrakt, chociaż podejrzewam ingerencję mojego ojca w tym wszystkim. Cieszyłem się, że wciąż mogę robić to, co kocham i postanowiłem sobie, że muszę się zmienić, bo serią wypadków do niczego nie dojdę, co najwyżej na dno.
Indie były zagadką na mojej mapie podróży. Popłynęliśmy tam statkiem, wraz ze sporą ekipą, wcale nie wypełnioną łamaczami klątw. Dęło w żagiel bardzo tubalnie, dość prędko znaleźliśmy się u wybrzeży Azji. Plantacja herbaty nie była szczytem moich marzeń, ale i tak było zabawnie. Potem jeszcze udało nam się zobaczyć feniksa, polowaliśmy na demimoza, jeździliśmy na słoniu i skupialiśmy się najbardziej na aspekcie towarzyskim. Kuzyn od strony matki poprosił mnie, abym wziął kawałek drewna figowca pagodowego z Bodh Gaja, bo byłby idealny na różdżkę, więc tam się udaliśmy. I to był pierwszy przystanek jeśli chodzi o zwiedzanie tego urokliwego kraju. Dopiero później przybyła wiadomość, że mamy się rozejrzeć za starymi artefaktami. Na pierwszy ogień poszedł Czerwony Fort i przeszukanie wszystkich pałaców. Mieli tam naprawdę masę przedmiotów powiązanych z magią. Cennych przedmiotów. Trzeba było je ukryć przed mugolami, którzy przymierzali się do przejęcia fortu i zrobienia z niego dostępnego do zwiedzania zabytku. Pościągaliśmy klątwy ze wszystkiego, nawet naczyń codziennego użytku. Wiedziałem przecież, że nie mogę popełnić kolejnego błędu.
Na koniec przyszedł czas na Elurę i zbadanie jej jaskiń. Było tam mnóstwo posągów, szczególnie związanych z magicznym kultem. Świadczyły o tym chociażby kamienne figury syren czy gnomów. Tam również znaleźliśmy mnóstwo artefaktów, które kryły się przed oczami innych czarodziejów. Obłożone zaklęciami miały pozostać tam na zawsze, lecz ostatecznie wraz z nami przybyły statkiem do wybrzeży Wielkiej Brytanii. A stamtąd prosto do Banku.


1948-1950, Egipt

Egipt to obowiązkowy przystanek każdego łamacza klątw. Ja odwiedziłem ten kraj i tak stosunkowo późno. Sądzę, że to z powodu tego, że wcześniej nie miałem zbyt dobrej renomy, a grobowce faraonów są szczególnie niebezpieczne. Jednakże po udanej akcji w Indiach i przywiezieniu tony cennych przedmiotów, moja wartość na rynku wzrosła. Postanowiono, że mogę udać się na północ Afryki i tam zdobywać nie tylko kolejne artefakty, ale również i doświadczenie. Pracowałem jako łamacz klątw już tyle lat, a wciąż czułem się niczym świeżynka. Mimo to wiedziałem, że to jest tym, co chciałbym robić w swoim życiu już zawsze, do końca. Dlatego podszedłem z zapałem do kolejnej misji. Shafiq’om bardzo zależało na artefaktach z tych stron, dlatego to była niesamowita okazja zarówno dla mnie jak i moich towarzyszy. Pensja miała być wyższa niż poprzednio, nawet, jeśli ryzyko śmierci wzrastało wprost proporcjonalnie do wysokości pieniężnego wynagrodzenia. Już wtedy czułem, że jestem gotowy na wszystko.
Ograbienie piramid, a w nich sarkofagów wcale nie było niewinną igraszką. Nieustannie panująca ciemność oraz wilgoć utrudniały poruszanie się po korytarzach. Pamiętam, jak raz wpadliśmy do komnaty wypełnionej wężami. Żywymi. To był przerażający widok, choć dziękowałem w duchu, że obeszło się bez innych, groźnych, magicznych stworzeń czyhających na świeże mięso. Choć i one się pojawiły, nieco później. Konieczne było użycie zaklęcia patronusa.
Najgorsza była jednak walka ze sfinksem, który pilnował jednego z grobów. Ledwo uszliśmy z życiem, zapewne przez nasze przygotowania przed wyjazdem na taką ewentualność, a ja nabawiłem się sporej szramy po pazurach na klatce piersiowej. Szczęśliwie nic poważniejszego się nie stało, krwotok został zatrzymany, zaś blizny zniknęły. Muszę powiedzieć, że cała wyprawa była bardzo opłacalna. W żadnym innym miejscu nie znaleźliśmy tylu cennych przedmiotów. W żadnym innym nie mieliśmy także tyle pracy przy ściąganiu uroków czy rzucaniu zaklęć. Cóż, ostatecznie nigdy wcześniej nie walczyliśmy z taką ilością zabezpieczeń. Były tam nawet pułapki ogniowe czy studnie mamiące poszukiwaczy, z których wynurzały się demony wodne niczym kelpie gotowe na utopienie i pożarcie nieszczęśnika. Pamiętam, że po pobycie w Egipcie byłem niesamowicie wycieńczony, jak nigdy dotąd. Długo dochodziłem do siebie i długo miałem nadzieję, że w najbliższym czasie mnie nigdzie nie wyślą. Nie, żeby spadł mój zapał czy pasja, ale najzwyczajniej w świecie potrzebowałem odpoczynku.


1950-1952, Chiny

Chiny? To brzmiało w moich uszach chyba najegzotyczniej. I miało być najdalszą podróżą, jaką kiedykolwiek miałbym przedsięwziąć. Nic dziwnego, że przygotowywałem się do niej długo i sumiennie. Szczególnie, że tym razem miałem wybrać się tam zupełnie sam. Podobno pracy miało być mało, nie opłacało się wysyłać w te strony większej ilości łamaczy. Nie przejmowałem się, nawet, jeśli byłem towarzyską bestią. Uznałem, że trochę samotności dobrze mi zrobi, aczkolwiek wciąż pilnowałem się, aby nie zerwać galopujących myśli ze smyczy, bo to oznaczałoby moją zgubę. Miałem być maksymalnie skoncentrowany, zgodnie z przysięgą, jaką złożyłem sam sobie – żadnych więcej błędów i wpadek. Miałem być profesjonalistą, który przeżył wyprawę do Egiptu, a to przecież znaczyło bardzo wiele. Moja cena rynkowa poszybowała w górę, a ja bardzo nie chciałem tego zaprzepaścić.
Chiny były kolejnym powiewem egzotyki. W pewnych punktach stykały się z Indiami, ale to nie było jednak to. Kraj ten był zupełnie inny od tych, w których wcześniej bywałem, ciężko było mi się wtopić w tę kulturę. Jedzenie ryżu i surowych ryb, dziwne zwyczaje… to mnie przytłaczało i fascynowało jednocześnie. Sprawiało, że wcale nie chciałem zbyt prędko wracać do Europy. Tu było mi bardzo dobrze. Tylko kiedyś wreszcie musiałem zabrać się do pracy, wszak po to przyjechałem w te miejsce.
Na moim celowniku były Jaskinie Smoczych Wrót, które sprawiały problemy od samego początku. Schodząc ze skał natknąłem się na Chińskiego Ogniomiota. Ostrzegano mnie przed wyjazdem, że te tereny bogate są w te stworzenia, dlatego ten zanim smok spalił mnie żywcem, użyłem brzękadła, aby go odstraszyć. Bestia uciekając, zostawiła jedną ze swoich łusek, a raczej jej fragmentu – wziąłem ją na pamiątkę. Pewnie i tak nikt by mi nie uwierzył, że przeżyłem kontakt z tym ogromnym zwierzęciem.
W samej świątyni nie znalazłem zbyt wielu artefaktów, każdy jeden mimo wszystko wziąłem. Więcej udało mi się zebrać w Jaskiniach Mogao, oraz w pobliżu Terakotowej Armii. Całość przetransportowana została do Wielkiej Brytanii.f


1952-1955, Grecja i Sycylia

Sycylia była piękna, a Grecja jeszcze piękniejsza. Wiedziałem to odkąd przekroczyłem ich granice. Klimat wciąż był europejski, a jednak czuło się nutę egzotyki. Widziało się uśmiechniętych ludzi. Kąpałem się w przezroczystym morzu i pragnąłem zostać tu na zawsze. Niestety, obowiązki wzywały, nie tylko te względem pracy, ale również te względem rodziny. Kiedy ja chciałem odzyskać Eloise, mój ojciec wysłał mi informację, że wybrał dla mnie narzeczoną. Zdenerwowany spaliłem list, próbując się uspokoić metaxą. Te wszystkie problemy, które, jak mi się zdawało, zostawiłem za sobą, męczyły mnie okrutnie. Dopiero po tygodniu zabrałem się za pracę. Pierwsze na liście było Karfi, starożytna osada na Krecie. Niegdyś mieszkała tam cała rodzina czarodziejów, dość znamienita, bowiem chcąc się uchronić przed atakami dzikich zwierząt czy mugoli, wybrali naprawdę trudno dostępne miejsce, świetnie ukryte. Dużo czasu zajęło mi odnalezienie wioski. Miałem nawet nieprzyjemne spotkanie z gryfem, który pilnował tego miejsca. Prawdę powiedziawszy do tej pory nie wiem, jak zdołałem pokonać tą dziką bestię. Niby specjalnie przed przyjazdem czytałem o tych stworzeniach, ale mimo wszystko to było nie to samo. Możliwe, że miałem szczęście, albo to gryf był zraniony. Całość była także zabezpieczona diabelskimi sidłami, a nawet ogniowymi katapultami! Nic dziwnego, że jeszcze żadnemu śmiałkowi nie udało się przekroczyć progu tego zaklętego miejsca.
Budowli było sporo, dlatego wprost proporcjonalnie do ich ilości zeszło mi z szukaniem artefaktów, a w rezultacie ściąganie z nich klątw. To była jednak błahostka w porównaniu z moim kolejnym, ostatecznym celem – świątyniami w Delfach.
Artefaktów znalazłem wiele. Najznamienitszy był Omfalos, piękny kamień, który kusił i nęcił. Nie spotkałem się nigdy z czymś takim. Nie mogłem się wręcz powstrzymać, aby go po prostu dotknąć. To był kolejny błąd, który popełniłem. Kiedy tylko poczułem jego chłodną fakturę na swojej dłoni, poczułem nieokreśloną złość. Nie wiem nawet dlaczego, chociaż każdy by mi powiedział, że to sprawka klątwy, najzwyczajniej w świecie. Od tamtej pory byłem nieustannie rozdrażniony, sfrustrowany. Czułem potrzebę, aby wyładowywać swoją irytację jak tylko się dało. Wdawałem się w bójki, pojedynki na zaklęcia, dzień bez alkoholu był dniem straconym. Myślałem, że samo mi przejdzie, kiedy opuszczę tereny przeklętej Grecji. Popłynąłem na Sycylię, sądząc, że problemy rozwiążą się same. Że Syrakuzy jakoś odwrócą mój los. I że znajdę tam pomoc. Jedyne, co znalazłem, prócz artefaktów, to siostrę przyjaciela, która postanowiła nakierować mój gniew na coś, jak stwierdziła, pożyteczniejszego. Karmiony obietnicą władzy, a także zapewnienia czystości krwi wśród czarodziejów, wstąpiłem do Rycerzy, zapoznając się z czarną magią, którą poznałem od ich członków - część dobrze znałem ze szkoły czy z arystokratycznych przyjęć. Nagle jak gdyby nauki ojca w dzieciństwie nabrały dla mnie niesamowitego sensu. Nie mówiłem nikomu o tym, co stało się w Grecji. Najbliżsi zauważyli we mnie znaczącą zmianę, zrzucili to jednak na karb wycieńczenia podróżami, pracą. Zawsze byłem impulsywny, teraz widocznie stałem się do tego wszystkiego zmęczony. Czy rzeczywiście? Nie wiem, czuję jednak palącą potrzebę dominacji oraz kontroli nad każdą dziedziną życia.
To przecież zupełnie normalne, prawda?



Patronus: Moim patronusem jest ośmiornica. Wykazano, że ośmiornica jest najinteligentniejszym bezkręgowcem. Zwierzęta te posiadają dobrą pamięć, zarówno długo- jak i krótkotrwałą. Są doskonałymi planistami, poprzez obserwację uczą się i są w stanie rozwiązywać problemy. Te cechy odnoszą się również do mnie.
Kiedy chcę wyczarować patronusa, myślę o swojej pierwszej podróży. O zapachu świeżo skoszonej trawy i chłodnego powietrza w Szwecji, gdzie rozbroiłem swój pierwszy urok, z kamiennej runy. To wspomnienie daje mi niebywałe szczęście.










 
14
1
10
0
0
1
3


Wyposażenie

różdżka, sowa, 11 punktów statystyk



[bylobrzydkobedzieladnie]


♣️ The devil's in his hole

Julius Nott
Julius Nott
Zawód : łamacz klątw
Wiek : 33
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Into the sun the south the north, at last the birds have flown
The shackles of commitment fell, In pieces on the ground
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
http://morsmordre.forumpolish.com/t1529-julius-nott http://morsmordre.forumpolish.com/t1537-adalbert#14515 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f176-nottingham-maun-ave-13 http://morsmordre.forumpolish.com/t1538-julius-nott#14522
Re: Julius Nott [odnośnik]11.10.15 18:45

Witamy wśród Morsów

Twoja karta została zaakceptowana
INFORMACJE
Przed rozpoczęciem rozgrywki prosimy o uzupełnienie obowiązkowych pól w profilu. Zachęcamy także do przeczytania przewodnika, który znajduje się w twojej skrzynce pocztowej, szczególnie zwracając uwagę na opis lat 50., w których osadzona jest fabuła, charakterystykę świata magicznego, mechanikę rozgrywek, a także regulamin forum. Powyższe opisy pomogą Ci odnaleźć się na forum, jednakże w razie jakichkolwiek pytań, wątpliwości, a także propozycji nie obawiaj się wysłać nam pw lub skorzystać z działu przeznaczonego dla użytkownika. Jeszcze raz witamy na forum Morsmordre i mamy nadzieję, że zostaniesz z nami na dłużej!

   
Choć Tiara przydzieliła Juliusa do Ravenclawu, z biegiem czasu pokazał on, że siedzi w nim prawdziwa, lecz przy tym błyskotliwa i głodna wiedzy żmija. Lecz znalazło się w jego sercu miejsce dla pozbawionej statusu szlachty Eloise, zaś kolejną rysą na jego idealnym wizerunku okazała się wzrastająca tylko niechęć do swej siostry, Lucienne. Kariera łamacza klątw pozwoliła mu na wiele dalekich wypraw, w trakcie których widywał zapierające dech w piersiach widoki, obcował z innymi czarodziejskimi kulturami, lecz również przez które trafił do Munga, a obecnie boryka się z tajemniczą, potęgującą w nim wszystko co najgorsze klątwą. Czy jeszcze kiedykolwiek odzyska kontrolę nad swym życiem, czy już na zawsze pozostanie agresywniejszą, brutalniejszą wersją siebie?
   

   
OSIĄGNIĘCIA
Nieustraszony podróżnik
STAN ZDROWIA
Fizyczne
Pełnia zdrowia.
Psychiczne
Klątwa, która wzmaga agresję, brutalność.
UMIEJĘTNOŚCI
Statystyki
Zaklęcia i uroki:14
Transmutacja:1
Obrona przed czarną magią:10
Eliksiry:0
Magia lecznicza:0
Czarna magia:1
Sprawność fizyczna:3
Inne
Teleportacja
WYPOSAŻENIE
różdżka, sowa, czarodziejska kusza
HISTORIA DOŚWIADCZENIA
[7.10] [klik]
[8.10] [klik]
[15.11.15] Gonitwa pod Durdle Door +60 pkt
[29.11.15] Konkurs +30 pkt
[29.11.15] Udział w Festiwalu Lata +40 pkt
[13.12.15] Spotkanie Rycerzy +10 pkt
[24.02.16] Czarodziejska kusza -200 pkt

   
Evandra C. Rosier
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Julius Nott E0d6237c9360c8dc902b8a7987648526
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t578-evandra-lestrange https://www.morsmordre.net/t621-florentin#1749 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/t1074-sypialnia-evandry#6552 https://www.morsmordre.net/t4210-skrytka-bankowa-nr-5#85655 https://www.morsmordre.net/t982-evandra-lestrange#5408
Julius Nott
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach