Wydarzenia


Ekipa forum
Vincent Marlowe
AutorWiadomość
Vincent Marlowe [odnośnik]31.07.15 20:28

Vincent Marlowe

Data urodzenia: 15 stycznia 1928r.
Nazwisko matki: nieznane
Miejsce zamieszkania: las, gdzieś w Anglii w pobliżu Londynu
Czystość krwi: czysta ze skazą
Zawód: krwiopijstwo
Wzrost: 184cm
Waga: 78kg
Kolor włosów: blond
Kolor oczu: niebieski
Znaki szczególne: ostre kły, blizna na lewym policzku, ślad po ugryzieniu wampira na nadgarstku


Zjawiła się w nocy, niczym duch przemierzając powoli zaśnieżony chodnik w długim, czarnym płaszczu, z ciemnymi włosami upiętymi w idealny kok, z którego pod wpływem styczniowego wiatru wymykały się pojedyncze, niesforne kosmyki, opadające na jej ostre policzki. Jej skóra była biała jak śnieg, jak mleko i zdawała się świecić w blasku księżyca, który wtedy jawił się na usianym gwiazdami niebie w swej pełnej krasie. Jej ciemne oczy wpatrywały się w okna wysokiego budynku, ale przecież nie mogła nic widzieć. Nie mogła też wiedzieć, że za jednym z nich siedział chłopiec, przyglądając się jej niczym zaklęty, wpatrując się w srebrzystą łunę, która zniknęła wraz z chwilą, w której tajemnicza kobieta przekroczyła próg sierocińca.
Jedynym, co mogłem usłyszeć, były przytłumione szepty. Jednak wtedy, w tamtą niezwykle jasną, misterną noc, brzmiały one niczym krzyki. Jej głos zaś, aksamitny, delikatny i trafiający w najgłębsze zakamarki chłopięcego, siedmioletniego serca, był jak muzyka dla moich uszu. Docierał do mnie poprzez obskurne korytarze, odbijał się echem od pustych ścian. Klęczałem na chłodnej posadzce, wyglądając nieśmiało za uchylone drzwi, przyglądając się cieniom rzucanym dookoła przez płonącą na stoliku świecę. Nie miałem pojęcia, o czym mówili, jednak kiedy za drzwiami zatłoczonej sypialni rozbrzmiały kroki, a palący się płomyk zgasł, wróciłem na swoje miejsce zastanawiając się nad tym, co stało się z ową nieznajomą i czego szukała w środku nocy.
W brzasku dnia była jeszcze piękniejsza. Była pierwszym, co zobaczyłem, a jej głos był tym, który wybudził minie z niespokojnego jak zawsze snu. Miałem wrażenie, że śnił mi się całą noc i gdy usłyszałem go o poranku, o wiele bliżej niż wcześniej, czułem się tak, jakbym znał go od zawsze. Jakby ten głos był częścią mnie. Spojrzałem na nią, nieporadnie przecierając dłonią zaspane oczy. Jej, w odcieniu wodnistego błękitu, wodziły po naszej sypialni, przyglądając się twarzom chłopców. Wyglądała jednak inaczej niż wszyscy, którzy zjawiali się przed nią. Sprawiała wrażenie osoby która wie, czego szuka. Byłem oczarowany i nawet nie zauważyłem, gdy postąpiła kilka kroków i stanęła nade mną, wyciągając w moją stronę jasną i gładką dłoń. Chwyciłem ją pewnie swoją dziecięcą rączką, czując, jak serce wali mi w małej piersi, nie mogąc uwierzyć, że wszystko to, czemu dotąd przyglądałem się ze smutkiem w oczach i brakiem nadziei w duszy, teraz miało się spełnić. Uśmiech, którym mnie obdarzyła, gdy ramię w ramię opuszczaliśmy mój dotychczasowy dom, był najpiękniejszą rzeczą, którą widziałem w swoim siedmioletnim życiu. Taką chciałbym ją zapamiętać. Piękną, ciepłą i czarującą.
Nie miałem imienia. Wszyscy mówili na mnie John, jednak tylko dlatego, że gdy zjawiłem się na progu sierocińca, byłem zaledwie niemowlakiem owiniętym w kawałek szmaty, bez żadnej informacji mogącej świadczyć o moim pochodzeniu. Dlatego było nas kilku, kilku Johnów, których rodzice w jakiś sposób nie mogli wychować swoich dzieci. Nie miałem także nazwiska. W tamtym miejscu nie było ono specjalnie potrzebne. Jeśli któryś z nas je opuszczał, dostawał nazwisko nowej rodziny, nowego domu, rozpoczynając jednocześnie nowe, o wiele lepsze życie. Tak miało być też ze mną. Widziałem twarze tych wszystkich chłopców przyklejone do szyb, wpatrujące się w nas odchodzących raz na zawsze. Sam nigdy nie przyglądałem się takim momentom. Nie zazdrościłem chłopcom, po których przyjeżdżali nowi rodzice, nie myślałem o tym, że kiedyś to ja mogę być jednym z nich. Byłem za mały, aby rozumieć to wszystko i jednocześnie zbyt wycofany, aby przywiązywać się do otaczających mnie dzieci.
Nadała  mi nowe imię. Była niczym matka, stworzycielka, kreatorka. Powiedziała, że John brzmi zbyt pospolicie dla kogoś tak wyjątkowego jak ja. Od dnia, w którym przestąpiłem przez próg jej posiadłości byłem Vincentem. A cóż to była za posiadłość! Zbudowana z szarego kamienia, potężna i tajemnicza, zupełnie jak ona. Z ogromnym ogrodem pełnym krzewów i mnóstwem okien wychodzących na wszystkie strony świata. Widziałem, jak na jej wąskich wargach jawi się uśmiech zadowolenia, gdy onieśmielony ściskałem jej dłoń w skórzanej rękawiczce bojąc się tego, co czeka mnie za potężnymi, mosiężnymi drzwiami.
Miałem wrażenie, że obrazy na ścianach mnie obserwują. A może nie było to wcale wrażenie? Czułem na sobie ich ciekawskie spojrzenia, spojrzenia przedstawionych na płótnach postaci, mężczyzn, kobiet i dzieci, zdobiących oświetlone świecami korytarze. Słyszałem dobiegające z nieznanego mi źródła podekscytowane szepty, gdy posuwaliśmy się w przód, tak, jakby ściany i meble rozmawiały między sobą na mój temat. Rozglądałem się dookoła, wodząc zaciekawionym spojrzeniem, zauważając, jak wargi lekko otyłej kobiety na jednym z portretów unoszą się do góry w zachęcającym uśmiechu, jak starszy mężczyzna z siwą brodą podnosi pozłacany kielich, kiwając głową i jak mały chłopiec macha wesoło dłonią, jak gdyby od dawna oczekiwał mojego przybycia, jak gdyby dobrze wiedział, kim jestem.  
Magia, właśnie to jedno słowo usłyszałem w jakiś czas po moim przybyciu do Gainsborough. Miało być wyjaśnieniem, a tak naprawdę nie mówiło mi nic i narzucało jedynie więcej i więcej pytań do i tak przytłoczonej już wszystkim, dziecięcej głowy. Magii nie było, magia nie istniała. Pojawiała się jedynie w tych nielicznych opowiadaniach, które czasem czytano nam w domu dziecka. Występowała w snach, w których byłem kimś więcej niż porzuconym dzieckiem, w których mogłem latać, zabijać smoki i czarować. A jednak. Catherine, zaczynając od jednego słowa, wprowadziła mnie w zupełnie nowy świat rodem z moich najskrytszych marzeń. Nie chodziło jedynie o nowe życie, kochającą rodzinę, szansę na odczucie ciepła i miłości ze strony kobiety, która pragnęła tego tak samo jak ja. Otrzymałem od Losu szansę na bycie kimś więcej w otaczającej mnie rzeczywistości, w świecie, którego dotąd nie znałem, a który był obok mnie, tak blisko a jednak daleko.
Szczerze powiedziawszy, przez długi czas nie mogłem w to uwierzyć. Nawet kiedy przypominałem sobie o tych wszystkich dziwnych rzeczach, które działy się dookoła mnie jeszcze w sierocińcu, kiedy dzieci odsuwały się ode mnie przerażone, gdy w przypływie gniewu szklanka roztrzaskiwała się na kawałki, jej wyjaśnienia były zbyt niesamowite, abym mógł je tak po prostu przyswoić. Patrzyłem na nią wytrzeszczonymi oczyma, kiedy mówiła mi, że mam w sobie potężną moc, siłę, która czyni ze mnie zupełnie innego człowieka. Miałem wrażenie, że tylko żartuje. Nie miałem nocy, byłem nikim, porzuconym dzieckiem, które siedem lat życia spędził w sierocińcu i już na pewno nie byłem potężny. Byłem słaby, zagubiony, przestraszony i przytłoczony. Nawet jeśli cieszyłem się z tego, co mnie spotkało, nawet jeśli patrząc na nią czułem przypływ ciepła i w głębi serca wiedziałem, że czeka mnie tam wiele dobrego, nie potrafiłem zdusić w sobie nuty podenerwowania. Wszystko to było nowe, nie zdążyłem przyzwyczaić się jeszcze do otoczenia, spanie w wygodnym łóżku i pokoju, który należał tylko do mnie wciąż wywoływało we mnie silne emocje. Jej opowieści siały więc zamęt w mojej głowie i dopiero gdy wyciągnęła swoją różdżkę, a z jej końca wystrzeliła gromada malutkich ptaków, gdy postawiła mnie przed portretem jej ojca, który przemówił do mnie głębokim i ciepłym głosem, gratulując mi wstąpienia do rodziny Marlowe, powoli zaczynało do mnie docierać, że wszystko to, o czym opowiadała mi przez ostatnie tygodnie jest najszczerszą prawdą. Po jakimś czasie świadomość tego, że jestem o wiele lepszy od tych, z którymi wychowywałem się przez jakiś czas zaczęła mi się nawet podobać. I wiem, że to podobało się także Catherine.
Zawsze mawiała, że byłem ładnym chłopcem. Nic więc dziwnego, że Darius Rowle, będący moim biologicznym ojcem, zwrócił uwagę na moją matkę skoro podobno to do niej byłem bardziej podobny, tak samo bezimienną i anonimową jak ja, gdy Catherine zabierała mnie ze sierocińca. Powtarzała także, że ze śliczną twarzą w parze idzie także bystrość, której można by odmówić wielu innym, pozornie podobnym do mnie. Od samego początku przykładała dużą wagę do mojej edukacji, nawet wtedy, kiedy od wyjazdu do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie dzieliło mnie kilka dobrych lat. Chciała, abym był najlepszy, nie tylko w sztukach czysto magicznych, ale także w tych mugolskich, w których trudnili się arystokraci z zupełnie niemagicznych rodzin. Mogłoby to wydawać się dosyć niezwykłe, biorąc pod uwagę wyższość, z jaką Catherine traktowała wszystkich, którzy nie urodzili się jako czystokrwiści czy których życia w zupełności pozbawione były jakiejkolwiek magii. Gardziła nimi, powtarzając, że są jak zaraza pleniąca się wśród nas, ludzi, w których żyłach płynie czysta i ja powinienem szanować dar, którym obdarzyli mnie moi rodzice, choć tak naprawdę nigdy nie miałem się na tym świecie pojawić. Tak więc, obok wspaniałych magów wdrażających mnie w świat czarodziejów, przygotowujących do nauki w Hogwarcie, do naszej rezydencji przybywali także nauczyciele jazdy konnej, szermierki czy gry na pianinie. Nie mugole, bo na obcowanie z nimi Catherine nie mogła sobie pozwolić. Zależało jej, abym był wszechstronnie uzdolniony, abym posiadał odpowiednie maniery i żebym znał swoją wartość w świecie, choć po poznaniu dokładnie mojego pochodzenia przez jakiś czas ciężko było mi spojrzeć w lustro i ujrzeć kogoś innego niż chłopca, którego rodzice wyrzekli się, traktując jako życiowy błąd.
Naprawdę ją kochałem. Nie miało dla mnie znaczenia, to, że nie była moją biologiczną matką, a jedynie przyjaciółką ojca która, pod jego niewiedzą, postanowiła zaadoptować jego syna i ofiarować mu życie, na jakie zasługiwał, ponieważ mimo wszystko traktowałem ją właśnie w ten sposób. O tajemniczej, anonimowej kobiecie, którą ojciec poznał gdzieś na Nokturnie nie potrafiłem myśleć jak o matce. Była zaledwie cieniem, który na chwilę pojawił się w mojej głowie, gdy Catherine opowiadała krótką i treściwą historię mojego życia. Robiłem więc wszystko, czego ode mnie oczekiwała. Spędzałem długie godziny w bibliotece, ucząc się czytać i pisać, zgłębiając historię magii tak, jakby nie mieli uczyć nas tego w szkole. Ubierałem modne szaty, jakbyśmy każdego dnia mieli przyjmować gości, rozmawiałem z portretem jej ojca, ponieważ tego ode mnie pragnęła. Nie miałem czasu na zabawę, nie miałem nawet towarzyszy zabaw, z którymi mógłbym korzystać z uroków dzieciństwa. Byliśmy tylko my dwoje oraz skrzaty domowe, które dbały o porządek i o to, aby o odpowiedniej porze na o wiele za dużym dla dwójki osób stole pojawiał się syty posiłek, do którego zasiadaliśmy o ustalonych godzinach. To do niej biegłem, kiedy moje moce zaczęły się wzmagać, do niej przytulałem się przed snem i ją całowałem w policzek o poranku, zanim zjedliśmy wspólne śniadanie i skierowaliśmy się w dwie różne strony, ja do nauki a ona do pracy.
Mimo wszystko z czasem zacząłem zadawać pytania. Chyba właśnie to leży w naturze każdego dziecka, ciekawość o wiele trudniejszych lub mniej prawd świata, który nas otacza. Ja jednak nie pytałem już ani o magię, z którą po jakimś czasie stałem się za pan brat, nie interesowały mnie także tak pospolite rzeczy jak dlaczego Ziemia nie jest płaska czy czemu Słońce zachodzi na zachodzie. Pytałem o moich rodziców. O to, skąd wiedziała, że jestem czarodziejem i że to właśnie mnie powinna adoptować. Wydaje mi się, że była świadoma, że ten moment kiedyś nadzieje i, kiedy zaczęła opowiadać, nie wydawała się smutna. Nie sprawiała także wrażenia osoby, która obawia się, że jej jedyne dziecko kiedyś odejdzie, aby odnaleźć prawdziwą, biologiczną matkę. Później wcale już nie dziwiłem się dlaczego, ponieważ nie zamierzałem ich szukać, choć odnalezienie chociażby ojca wydawało się naprawdę banalnie. Nazwisko Rowle musiało coś znaczyć, w świecie czarodziejów, choć dla mnie było jedynie pięcioma literami i paroma cechami charakteru, które odziedziczyłem wraz z czystą krwią.
Nie mogę powiedzieć, aby Catherine Marlowe miała nade mną całkowitą kontrolę. Owszem, zarządzała moim życiem, układała je w sposób, który sama uważała za słuszny, jednak dobrze wiem, iż robiła to tylko dla mego dobra. Wraz z rozpoczęciem nauki w szkole miałem już znać teorię niektórych zaklęć, aby pokazać się z jak najlepszej strony i dumnie reprezentować rodzinę, której nazwisko miałem zaszczyt nosić jako swoje. Była apodyktyczna, surowa, zasadnicza i pedantyczna, ale dzięki temu nie musiałem się martwić o swoje życie. Rozbudziła we mnie miłość do roślin, których była znawczynią, pasję do sztuki a także szacunek do własnej krwi, której nie można mi było splamić. Choć dobrze wiedziałem, że kocha mnie najbardziej na świecie, że chce mnie wychować jak własne, rodzone dziecko, nie mogłem zaprzeczyć, iż czułem się tam samotny. Mimo wszystko byłem zbyt młody, aby poświęcać się tylko swej edukacji, a właśnie to miało być moim priorytetem. Dlatego właśnie całkiem szybko nauczyłem się mieć przed nią sekrety.
Czułem, że ktoś tam jest. Letnie popołudnia wolne od nauki lubiłem spędzać w naszym ogrodzie, wypróbowując drobne sztuczki będące oznaką ujawniającej się magii. Sprawiałem, że kwiaty na krzakach zaczynały zakwitać i potrafiłem spędzać godziny przyglądając się wzrostowi roślin, kiedy promienie słońca oświetlały moją jasną twarz i tańczyły w kosmykach złotych włosów. Dobrze wiedziałem, że nikt nie powinien tego zobaczyć i byłem niemal pewien, że ukryty za żywopłotem byłem niewidoczny dla zewnętrznego świata. Matka opowiadała mi, iż miasteczko, na którego obrzeżach znajdował się nasz dom, zamieszkane było przez ludzi niższego pokroju, którymi powinniśmy pogardzać i którzy nie należeli do naszego świata, a my powinniśmy robić wszystko, aby nasze umiejętności pozostawały sekretem. Tamtego dnia poczułem jednak czyjąś obecność. Obejrzałem się przez ramię na płot, odgradzający mnie od zupełnie obcego mi świata, słysząc delikatny szelest liści. Kontynuowałem jednak swoją zabawę, a po kilku minutach wstałem i skierowałem się w stronę domu. Chciałem wiedzieć, kto mnie obserwował, kto chował się w krzakach i przyglądał się moim czarom. Nie wspomniałem mojej opiekunce, że zamierzam opuścić teren posiadłości. Przeszedłem przez potężny hol, mijając schody prowadzące na piętro, gdzie znajdowała się moja sypialnia i otworzyłem ciężkie drzwi główne, ignorując komentarze wiszących w przejściu portretów, przeszedłem przez bramkę i okrążyłem ogród, aby po chwili stanąć twarzą w twarz z ciemnowłosą dziewczynką. Nie zdziwiłem się, iż widziałem ją pierwszy raz w życiu. Szczerze mówiąc była pierwszym dzieckiem, które spotkałem od jakiegoś czasu, nie licząc podobnych mi synów i córek znajomych matki, którzy odwiedzali nas raz na jakiś czas na wystawne kolacje i przyjęcia, które organizowała Catherine. Spojrzałem na nią spokojnie, zaplatając ręce na mojej dziecięcej piersi i mrużąc oczy, aby choć trochę ochronić je od promieni słonecznych. Wtedy, kiedy spytałem ją, co tam robiła, nie miałem jeszcze pojęcia, że to ona wprowadzi mnie w świat tajemnic.
Była zupełnie taka jak ja. Oczywiście, różniliśmy się pod wieloma względami, w pewnym sensie można by powiedzieć, że byliśmy jak ogień i woda. Gdyby nie fakt, iż pochodziła z tego samego świata i miała w sobie tą samą moc, która i ją czyniła wyjątkową, pewnie nigdy w życiu nie myślałbym o tym, aby wyrwać się z posiadłości matki i spędzić kolejne godziny z Marie, przekazując jej wszystko to, co jakiś czas temu dowiedziałem się od mojej opiekunki. Nie dziwiłem się, że nie miała pojęcia, kim naprawdę jest. Sam przecież byłem kiedyś zupełnie nieświadomym, porzuconym i niechcianym dzieckiem z drzemiącą wewnątrz drobnego ciała siłą.
Ciężko powiedzieć, dlaczego właściwie spędzałem z nią tyle czasu, wymykając się z domu i narażając na gniew własnej matki. Szczerze mówiąc, miałem wrażenie, że nie robię nic złego. Nie miałem pojęcia o tej wielkiej różnicy, która sprawiała, że ludzie tacy jak ja nigdy nie spędzali każdej wolnej chwili w towarzystwie osób takich jak Marie. Dla mnie jedynym, co nas dzieliło, był nasz charakter i wciąż czasem dziwię się, że ona chciała przebywać w moim towarzystwie. Nigdy nie należałem do najbardziej rozrywkowych ludzi. W ciągu tych kilku lat pobytu w domu Catherine kobieta zdołała mnie wychować tak, jakbym był jej rodzonym synem. Pozwoliłem, aby mnie sobie podporządkowała, aby uczyniła mnie takim dzieckiem, jakiego pragnęła. Wszystko w naszym domu chodziło jak zegarku i zawsze po jej myśli. Nie uśmiechałem się, ponieważ zbyt śmiałe wyrażanie emocji było objawem braku dobrego wychowania. Nosiłem eleganckie ubrania, nieodpowiednie dla dziewięcioletnich chłopców. W moim domu nie było zabawek, ponieważ tego rodzaju rozrywki sprawiały, iż mój mózg nie pracował najlepiej, a przecież podczas długich godzin codziennych lekcji musiałem się skupiać, słuchając moich nauczycieli. Kiedy odwiedzali nas goście, siedziałem cicho przy stole tak długo, aż ostatni z odwiedzających przekroczył próg posiadłości. Uczyła mnie odpowiadać grzecznie na pytania starszych, kłaniać się przed innymi czarodziejami i udawać, iż towarzystwo ich rozpuszczonych i wiecznie naburmuszonych dzieci sprawia mi niebywałą przyjemność. Byli to ludzie tacy jak ona, czarodzieje czystej krwi, nie wywodzący się jednak z rodzin szlacheckich, ale ceniący sobie czystość i pogardzający szlamami, pragnący, aby ich dzieci wychowywały się w jak najwyższych standardach. Catherine miała tego świadomość, założę się, że przyjaźń z moim biologicznym ojcem nie przyszła jej łatwo i że w dzieciństwie doskonale na własnej skórze odczuła różnice, które zaistniały pomiędzy nimi. Mimo wszystko pragnęła, abym zasmakował bogactwa i żył tak, jak na to zasługiwałem, abym wiedział, kim jestem i znał własną wartość, stawiając siebie ponad całą resztę. To prawda, nie była w stanie zapewnić mi tego wszystkiego, na co pozwalałoby wychowywanie się w domu Dariusa Rowle’a, ale mogła przekazać mi chociażby namiastkę tego, co kiedyś sama obserwowała zza kurtyny.
Nie było mowy o poznaniu świata na zewnątrz, trzymała mnie w naszym domu niczym jakiś skarby, drogocenny okaz, który bała się utracić. Jednak nawet to nie mogło powstrzymać mnie od cieszenia się czasem spędzonym w letnim słońcu. Marianne była zupełnie inna, jej życie nie było poukładane, nie było smutne, chłodne i  tak samotne jak moje. Miała dużą rodzinę i znajomych i nawet jeśli ci odwrócili się od niej z powodu jej inności byłem zazdrosny, że była w stanie zasmakować tego cudownego życia pełnego wolności i szczęścia. Ja nie potrafiłem być szczęśliwy, nie umiałem pozbyć się tak szybko nabytych przyzwyczajeń, zapomnieć o wszystkich słowach matki, zacząć żyć i korzystać z dzieciństwa, póki jeszcze miałem ku temu okazję. Kiedy zabierała mnie ze sobą do lasu, nie dawałem rady wspinać się za nią na drzewa czy włamywać się do ogródków sąsiadów aby wykradać słodkie i czerwone jabłka. Nie chciałem budować domku na drzewie, ponieważ nie widziałem najmniejszego sensu w jego posiadaniu. Jedyne, co potrafiłem robić, to stać i przyglądać się jej wyczynom chłodnym spojrzeniem błękitnych oczu. W głębi duszy byłem jej jednak wdzięczny, dzięki niej miałem okazję przyjrzeć się z bliska wszystkiemu, co w pewien sposób zostało mi odebrane. Dzięki niej czułem, że nie jestem już sam na świecie, że jest ktoś, kto pomimo tak wielu różnic sprawia, że czuję się lepiej. Nawet kiedy do naszych wypraw dołączył jej młodszy brat, który także okazał się czarodziejem, nie miałem nic przeciwko. Zgodziłbym się na wszystko, aby choć na chwilę wyrwać się z tego przytłaczającego domu i wiecznie śledzących każdy mój krok oczu. Dziesiątek oczu zerkających z niemalże każdej ściany.
Wiecie, że szczęście nigdy nie trwa wiecznie? Szczerze mówiąc, chyba wszystko posiada datę ważności. Oczywiście, nie mogę powiedzieć, że moje życie dobiegło końca, runęło w gruzach a wszystkie moje nadzieje zostały zmiażdżone na proch. Jedną z rzeczy za którą byłem mojej matce wdzięczny było to, że nauczyła mnie uporu i tego, że należy dążyć do swego celu po trupach.
Nie miałem pojęcia skąd dowiedziała się o moim sekrecie. Być może któryś z krewnych uwiecznionych na portretach powiedział jej o moich wyprawach, a może była jeszcze bystrzejsza niż zawsze sądziłem. Spotkaniami z Marie nie dzieliłem się z nikim, nawet ze starym ogrodnikiem, który był jedną z najmilszych dorosłych osób, jakie w życiu spotkałem. Ta jedna rzecz, jedna osoba, były wszystkim, co sprawiało mi jakąkolwiek radość, choć miałem wrażenie, że nie potrafiłem tej radości odpowiednio wykorzystać. Nie podejrzewałem także, że ta świadomość doprowadzi ją do szału. Nigdy jeszcze nie widziałem jaj tak wściekłej. Mówiła, że splamiłem swoją krew, zbrukałem swoje nazwisko. Powiedziała, że upadłem tak nisko, jak to tylko możliwe w przypadku czarodzieja czystej krwi. Powiedziała, że zadałem się ze szlamą.
Nie wiedziałem, co oznaczało to słowo, ale w jej ustach nie brzmiało za dobrze. Jej wodne, błękitne i piękne oczy pociemniały, kiedy wpatrywała się we mnie ze wściekłością, jej wąskie, malinowe usta zaciskały się w jedną linię. Wyglądała przerażająco z bladą cerą i ciemnymi włosami i wtedy naprawdę się bałem. Nigdy nie chciałem jej zawieść. Zrobiła dla mnie tak wiele, oddała mi całą siebie, a ja sprawiłem, że musiała się wstydzić. W tamtym momencie pomyślałem, że będzie chciała mnie oddać.
Nie zrobiła tego, dlaczego by miała? Dlaczego miałaby pozwolić na to, abym wychowywał się wśród mugoli w miejscu, w którym nikt nie pomagałby mi zapanować nad swoją mocą. Wiedziałem jednak, że nie będzie mi łatwo i przez jakiś czas jedyne, co dane mi było robić, to siedzenie we własnym pokoju i wyglądanie przez okno w kierunku domu Marie. Zastanawiałem się, co wtedy myśli, kiedy kilka dni z rzędu nie zjawiłem się w miejscu naszych spotkań i nie dawałem znaku życia. Zastanawiałem się, czy jest jakakolwiek szansa, że kiedykolwiek uda nam się spędzić choć jeden wspólny dzień. Dobrze wiedziałem, że prędzej czy później i tak się spotkamy. Mieliśmy przecież uczyć się w jednej szkole, widywać się codziennie na korytarzach, żyć w miejscu, gdzie nie ma kontrolującej mnie matki, liczącej się tylko i wyłącznie z dobrem jej rodu.
Ciężko było mi się pogodzić z tym, że powinienem zrezygnować z naszej przyjaźni, jeśli w ogóle mogłem to tak określić. Dlatego pewnie szybko doszedłem do wniosku, że nie zamierzam tego uczynić. Moja matka, choć naprawdę wzbudzała we mnie wielki szacunek, nie była w stanie odebrać mi drugiej najlepszej rzeczy, która spotkała mnie w moim krótkim jeszcze życiu. Dlatego już po jakimś czasie wymknąłem się z domu, tym razem naprawdę uważając, aby żaden uwieczniony na obrazie krewny czy żaden służący nie zauważył mojej nieobecności. Po jednym razie przyszły kolejne i kolejne, a ja zaczynałem czuć, iż jestem prawdziwym sobą i nikt, nawet Catherine, już nigdy nie będzie w stanie mnie kontrolować.
Czas mijał naprawdę zaskakująco szybko. Tygodnie za tygodniami zdawały się przelatywać mi przez palce. Miałem swoje rutyny i niebezpieczeństwo związane z kolejnym wyjawieniem mojej tajemnicy wiszące na karku. Zanim zdążyłem się zorientować, spacerowałem wraz z matką po ulicy Pokątnej, z zachwytem przyglądając się tym wszystkim magicznym przedmiotom i czarodziejom ubranym w szaty, kupowałem książki i wybierałem różdżkę, która od tamtego dnia miała być rzeczą, bez której nie będę potrafił się obejść. Byłem podekscytowany, choć oczywiście przy matce starałem się nie pokazywać, jak bardzo się cieszę z pójścia do szkoły. W końcu było to coś, na co zasługiwałem, co było mi pisane. Przywilej, za który nie musiałem dziękować czy się odpłacać, a jedynie korzystać z niego tak, jakby był przeznaczony tylko i wyłącznie dla mnie. Nie mogłem się doczekać, aż uwolnię się od pary tych oczu, które bacznie śledziły każdy mój krok.
Jeśli liczyłem, że Hogwart okaże się miejscem, gdzie ja i Marianne unikniemy podziałów i nie będziemy musieli walczyć o każde spotkanie czy chociażby spojrzenie, rzucane ponad głowami innych młodych adeptów sztuki magii i czarodziejstwa, mogę z pewnością powiedzieć, iż byłem ogromnym głupcem. Piękny, potężny i tajemniczy budynek pełen był osób, które gotowe były pożreć nas żywcem. Czystokrwisty i szlama nie byli połączeniem akceptowanym przez ludzi, których moja matka usilnie próbowała uczynić moimi przyjaciółmi.
Slytherin i Gryffindor. Nie potrafiłem wyobrazić sobie dwóch bardziej różnych rzeczy niż te dwa domy, do których zostaliśmy przydzieleni. Szybko nauczyłem się, że jeśli chcieliśmy tam przeżyć, powinniśmy zachowywać się tak jakbym wciąż tkwił zamknięty pod kluczem przez Catherine. Ci, którzy kiedyś gościli u mnie w domu i których towarzystwa naprawdę starałem się unikać, szybko wybrali za mnie, chodząc za mną krok w krok jakby ich rodzice narzucili im za cel sprawienie, aby Vincent Marlowe był ich przyjacielem. Za każdym razem miałem obok siebie cień, który chciał nosić moją torbę, pożyczać mi pióro i czyścić różdżkę. Miałem wrażenie, że gotów byli całować moje stopy, gdybym tylko im to zasugerował. Oczywiście, z punktu widzenia hogwarckich arystokratów ja także byłem nikim, jednak te dzieciaki, których rodzice mieli mniej pieniędzy niż Catherine i którzy jakimś cudem trafili kiedyś na kolację do naszego domu pragnęły, abym ich zauważał. Nie byłem królem i nie próbowałem nawet tego udawać – tajemnicę mojej krwi znały tylko dwie osoby, a ja nie zamierzałem próbować udowadniać im czegoś innego. Nie chciałem także pokazywać im, iż Catherine nie była moją biologiczną matką. Wolałem, aby ten fragment także pozostał tajemnicą dla świata.
W pewien sposób jednak chronili mnie przed jakimikolwiek podejrzeniami. Byłem Ślizgonem, pewnym siebie, nieuprzejmym, patrząc z wyższością i dumną na szlamy. Chodziłem z głową podniesioną wysoko, znając swą wartość i wpatrując się z pogardą prosto w oczy tych, którzy przecież nie zasługiwali na to, aby żyć obok mnie. Nie odzywałem się, kiedy nie widziałem takiej potrzeby, a gdy to czyniłem, mój głos był jak sople lodu wpijające się w ciało. Patrzyłem na ludzi z chłodem w niebieskich oczach, pozwalałem, aby moja świta przynosiła mi śniadanie, kiedy wolałem dłużej spać i brała na siebie odpowiedzialność, kiedy niechcący w środku nocy zrzuciłem ze ściany obraz czy znalazłem się w miejscu, w którym nie powinienem przebywać. Byłem sobą i jednocześnie byłem kimś zupełnie innym. Byłem Vincentem, którego chcieli znać ludzie z mojego domu, byłem tym, którego uwielbiała Catherine. Świetny z eliksirów, choć inne przedmioty także wychodziły mi nieźle, a wszystko dzięki wcześniej teoretycznej edukacji, którą zapewniła mi matka. Ludziom wydawało się, że dobrze mnie znali. Myśleli, że w głębi duszy snuję plany pozbycia się mugoli i fascynuję się czarną magią, że nienawidzę wszystkich i wszystkiego dookoła mnie, że tym, co liczy się dla mnie najbardziej, jestem ja sam. Nie przeszkadzało mi to, sam sprawiłem, że takim mnie właśnie widzieli, pozwoliłem im myśleć, że każdy szczegół mojego życia mogą przewidzieć. Byłem iluzją, sprawiałem, że nikt nie rozmawiał ze mną, jeśli nie musiał, że ludzie albo mnie nienawidzili albo czuli swego rodzaju respekt przez nazwisko i matkę, która pracowała w Ministerstwie. W rzeczywistości nie wiedzieli nic.
Nie nienawidziłem szlam. Nie chciałem też pozbyć się wszystkich mugoli. Nie cierpiałem, kiedy dawni znajomi chodzili za mną krok w krok. Ceniłem sobie spokój i ciszę, uwielbiałem uciekać do książek i własnych notatników, które zapełniałem szkicami i rysunkami. Kochałem eliksiry, ponieważ odmierzanie składników pozwalało mi się wyciszyć. Najbardziej jednak uwielbiałem spotkania z Marie, rzadkie i potajemne, z dala od gwaru szkoły, od wścibskich oczu gotowych zniszczyć nas w ciągu sekundy, od plotek i beznadziejnych podziałów. Nie chodziło o moją reputację, ta mogłaby runąć a ja nawet nie mrugnąłbym okiem. Chodziło o nią, o to, że jej życie w tej szkole mogłoby stać się prawdziwym piekłem.
Po kilku latach dobrze wiedziałem, czym byliśmy. Byliśmy przyjaciółmi, uwielbiałem spędzać z nią czas i choć nigdy nie powiedziałem jej, że tak naprawdę jest wszystkim, co sprawia, że czasem na moich ustach pojawiał się uśmiech, miałem pewność, iż była tego świadoma. Jakimś cudem nasza przyjaźń przetrwała. Zostawialiśmy sobie ukryte wiadomości w miejscach, o których tylko my mieliśmy pojęcie, choć początkowo ten pomysł wydał mi się idiotyczny i nie miałem zamiaru brać w nim udziału. Wymykaliśmy się z własnych dormitoriów i spotykaliśmy się w pustych klasach, aby choć przez chwilę porozmawiać o tym, co wydarzyło się w ciągu kilku ostatnich dni, aby po prostu pobyć we własnym towarzystwie. Przy nikim nie czułem się bardziej sobą niż wtedy, kiedy siedziałem na ławce i patrzyłem na Marie, moją najbliższą i jedyną przyjaciółkę. Było tak, jakbym zrzucał maskę chłodnego, opanowanego i niemiłego. Oczywiście, po części wciąż taki byłem, nawet przy niej nie pozwalałem sobie na zbyt wiele, jednak była jedyną, która kiedykolwiek słyszała jak się śmieję. Muszę przyznać, że czekałem całe dnie na te kilka lub kilkadziesiąt wspólnych minut, pomagało mi to przetrwać. Było to jak uzależnienie, a może to ona była moim uzależnieniem?
Nigdy nie uważałem, abym potrzebował ludzi w swoim życiu. Owszem, potrafiłem ich wykorzystywać, ale dobrze wiedziałem, że sami tego pragnęli. Umiałem nimi gardzić, wiedziałem też, że byłbym zdolny ich poniżyć, jednak nie robiłem tego. Nie potrzebowałem ani ich przychylności ani ich nienawiści, jedyne, czego prawie zawsze było mi o wiele za mało, była samotność.  Umiałem być niewidzialny, wtopić się w tłum, zaszyć w kącie pokoju wspólnego i zatopić się w książce lub własnych myślach, które z biegiem czasu i moim dorastaniem coraz częściej skupiały się wokół jednej osoby. Tej, z którą dorastałem i, która obok mojej matki, była najbliższa memu sercu. Bliższa nawet niż wtedy mogłem sobie wyobrazić.
Nigdy też nie myślałem o miłości. Obserwowałem te wszystkie zakochane dzieciaki, które starały się ważyć eliksiry miłosne, aby usidlić swoich wybranków wbrew ich woli. Dla mnie to wydawało się głupie, nie znałem żadnej innej miłości poza tą, którą darzyła mnie matka i nie wiedziałem potrzeby, aby w jakikolwiek sposób jej doświadczać. Wydawała się jedynie niepotrzebnym bagażem, takim samym jak jeszcze do niedawna była przyjaźń. Nie byłem taki jak wszyscy, oczywiście nie czułem się lepszy od innych. Być może byłem gorszy, być może przez to, że samotność sprawiała mi prawdziwą przyjemność i że bycie naprawdę niemiłym przychodziło mi zaskakująco łatwo stałem się jedynie martwą powłoką, skórą i kośćmi, które nie były zdolne do głębszych uczuć. Chciałem skończyć szkołę, znaleźć pracę w Ministerstwie, jak obiecała mi matka, chciałem czytać książki i rysować, być dobrym czarodziejem i, przede wszystkim, być sobą. Nie musieć udawać, ukrywać swojej przyjaźni.
Wtedy właśnie zacząłem rysować Marie. Obserwowałem ją na lekcjach, z ołówkiem w ręce szkicując zarys jej twarzy i włosów spływających na szczupłe ramiona. Wtedy też zacząłem ją zauważać. Nie była jedynie przyjaciółką, dziewczyną, która biegała po drzewach, wykradała jabłka i nabijała się z mojego zachowania, które wyniosłem z domu. Nie była tą, za którą goniłem w lesie, choć tak naprawdę nie czułem potrzeby przebywania tak blisko z naturą. Martwiłem się o nią, codziennie sprawdzałem miejsca, w których zostawialiśmy sobie wiadomości. Moje myśli coraz częściej zaprzątało jej imię i, szczerze mówiąc, to wcale nie wydawało się dziwne. Znaliśmy się tyle lat i traktowałem ją jak własną siostrę. Nie miałem pojęcia, jak traktuje się siostry, ale mogłem uważać, że było to właśnie to. Cóż, miałem tylko piętnaście lat, oboje mieliśmy.
Caesar zaś miał siedemnaście i zdecydowanie nie należał do osób, dla których byłem niewidzialny. Nie był też tym, którego chciałbym poznać bliżej i z którym mógłbym usiąść przy stole Ślizgonów jedząc śniadanie i dyskutując o ostatnim meczu Quidditcha. Zazwyczaj ludzie byli mi obojętni, jednak nie mogłem patrzeć jak panoszy się po korytarzach szkoły, obrzucając wszystkich tym swoim parszywym spojrzeniem i naprawdę cieszyłem się, że już niewiele dzieli nas od momentu, w którym na zawsze opuści mury Hogwartu. Nie podejrzewałem jednak, że można znienawidzić kogoś jeszcze bardziej.
Pamiętam, jak czyjeś ramiona odciągnęły mnie do tyłu i przytrzymały, abym nie mógł się wyrwać. Jak Caesar posłał mi złośliwe spojrzenie zaraz przed tym, gdy przycisnął usta do warg Marie, przyciągając ją do siebie. Pamiętam, że poczułem wściekłość. I smutek. I zawód. Patrzyłem rozszerzonymi oczyma, jak przez kilka zdecydowanie zbyt długich sekund Ślizgon kontynuował ten pocałunek, a ja nie mogłem nic zrobić. Nie próbowałem się nawet szarpać. Słyszałem w uszach głośny, obrzydliwy śmiech, a zaraz potem uścisk zelżał. Nie wiem, czy coś do mnie mówił, czy po prostu wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi. Wpatrywałem się w Marianne, nie mogąc się ruszyć, nie mogąc nic powiedzieć. Mój mózg przetwarzał wszystko to, co się wydarzyło i teraz mam wrażenie, że to wydarzenie to przykryte zostało mgłą. Urwane dźwięki i obrazy krążą po moim umyśle, pokazują się przed oczami. A później po prostu wyszedłem, czułem światło słońca na swojej twarzy, a nieznane mi wcześniej uczucia paliły moje wnętrze. Być może zniszczyłem wtedy kilka rzeczy, być może rzuciłem kilka niepotrzebnych zaklęć.
Nie było więcej liścików, nie było spojrzeń rzucanych na korytarzach. Zamiast skupiać się na niej, skupiałem się na własnej świcie, patrzyłem Caesarowi w oczy pokazując, że to, co się wydarzyło, nie zrobiło na mnie większego wrażenia i czekałem aż szkoła się skończy. Oczywiście, było zupełnie odwrotnie i po jakimś czasie nie potrafiłem tego przed sobą ukryć. Czułem, jak ogromna, wielka dziura zieje w samym centrum mojego serca, jak żołądek ściska się boleśnie na każde zamglone wspomnienie… tego. Czym to w ogóle było?
Nigdy nie znałem się na emocjach, w moim życiu nie było ich wiele. Kiedy byłem mały, obudził się we mnie instynkt przetrwania, który pomógł mi walczyć o jedzenie i utrzymywać na dystans starszych mieszkańców domu dziecka. Czasem czułem strach, leżąc samotnie w łóżku, trzęsąc się z zimna pod zdecydowanie cienką pościelą słysząc, jak zimowy wiatr wdziera się przez szpary w oknach. Bałem się, że moje życie już zawsze będzie wyglądało w ten sposób, że nigdy nie dowiem się, jak wygląda prawdziwe szczęście. Były to jednak tylko ulotne chwile, te emocje nie pozostawały ze mną na długo. Kiedy budziłem się rano, gdy otwierałem ciężkie jeszcze powieki, wszystko znikało. Znów byłem sobą, odosobnionym, samotnym dzieciakiem, nieposiadającym większych perspektyw na przyszłość. Moje życie nie zależało ode mnie, nie mogłem kontrolować swojego losu. Jakiś czas temu obca mi kobieta podjęła tą decyzję za mnie, zostawiła mnie na progu przytułku skazując na to, co czeka dzieci takie jak ja. Oczywiście, wszystko uległo zmianie, ale przybycie Catherine nie sprawiło, że moje serce nagle zaiskrzyło od niemożliwych do opisania emocji. Sprawiła to Marie i ja nie potrafiłem tego wszystkiego ogarnąć.
Jedyne, co wychodziło mi w tym momencie najlepiej, to udawanie, że moja najlepsza przyjaciółka nie istnieje. Nie powiem, żeby było to łatwe. Za każdym razem serce podskakiwało mi do gardła, kiedy widziałem ją na korytarzu, potajemnie śledziłem ją wzrokiem ponad głowami moich znajomych. Na moje szczęście nie trwało to długo, wakacje przyszły o wiele szybciej i chyba jeszcze nigdy tak bardzo nie cieszyłem się na powrót do domu. Powrót do matki, do chłodu ścian, do własnej sypialni i łóżka, w którym nie było rozpraszających mnie dziewcząt ani wkurzających, starszych Ślizgonów niszczących moją jedyną przyjaźń. Dobrze wiedziałem, że zachowałem się jak tchórz. Zamiast stawić czoła temu, co stanowiło problem, nawet jeśli miałbym odkryć w sobie coś, o czym wcześniej nie miałem pojęcia, uciekałem, chowałem się w swojej norze i odsuwałem. Bałem się tego, co mogłoby się stać, gdyby te szumy i trzaski okazały się czymś, czego nazwy nie chciałem nawet wymówić na głos.
Powinienem wiedzieć, że unikanie Marianne na dłuższą metę nie przynosi pożądanych efektów. Mogłem przewidzieć, że prędzej czy później znajdzie sposób, aby się do mnie zbliżyć i rzeczywiście, dało jej się. Okno jej sypialni wychodziło dokładnie na mój ogród, z jednego miejsca mogła obserwować jak opuszczam posiadłość, jak patrzę w jej stronę, jak przechadzam się bezcelowo po ogrodzie, usilnie starając się odciągnąć swój umysł od ciągłego odtwarzania pocałunku Marie i Caesara. Byłem zazdrosny. Zrozumiałem to dopiero wtedy, kiedy dopadła mnie w lesie, stając naprzeciwko i wyrzucając wszystko to, co miała mi do zarzucenia. Było tego wiele i miałem świadomość, że racja jest po jej stronie. Zachowałem się idiotycznie, jednak nie potrafiłem się tym przejąć. Wpatrywałem się w swoje stopy, słysząc jedynie jej głos docierający do najgłębszych zakamarków mojego dotychczas niewzruszonego serca. W końcu podniosłem wzrok, nie mogłem się powstrzymać. Nie patrzyłem na nią z bliska tak dawno, nie rozmawiałem z nią tyle czasu i kiedy moje oczy niespokojnie spoczęły na jej twarzy, analizując każdy jej fragment, który znałem niemalże na pamięć, dotarło do mnie, że wciąż były tam rzeczy, o których nie miałem wcześniej pojęcia. Jej skóra wydawała się o wiele gładsza, miałem ochotę podnieść swoją dłoń i delikatnie pogładzić ją po policzku, poczuć ciepło jej ciała i gładkość jej twarzy. Kiedy się denerwowała, jej oczy błyszczały jeszcze bardziej niż zwykle, a policzki rumieniły się delikatnie i wyglądała jeszcze piękniej niż zawsze. Piękniej. Nigdy nie spodziewałem się, że mógłbym użyć tego określenia. To słowo brzmiało nad wyraz żałośnie, dziecinnie. Nie byłem zakochanym dzieciakiem, uważałem, że byłem zdecydowanie ponad to wszystko. A jednak, kiedy raz po raz wyrzucała z siebie pełnie gniewu i urazy słowa, ja nie wiele myśląc pochyliłem się, unosząc lekko jej podbródek i szybko przykładając swoje usta do jej. Były miękkie i ciepłe i nigdy nie spodziewałbym się, aby ten jeden gest sprawił mi taką przyjemność. Chciałem, aby trwał dłużej, chciałem opleść swoje dłonie wokół jej talii, przyciągnąć ją do siebie i trwać, nie przejmować się Caesarem, moją matką i całym tym pokręconym światem, który nas otaczał. Jednak znowu jedyną rzeczą, którą potrafiłem uczynić, była ucieczka. Ostatnio stałem się w tym naprawdę dobry.
Czułem się winny, pierwszy raz  w swoim życiu naprawdę miałem wyrzuty sumienia. Na co liczyłem? Na to, że jeśli ją pocałuję, wszystkie moje wątpliwości zostaną rozwiane? Że znajdę odpowiedź na wszystkie moje pytania? Wiedziałem już, że Caesar nic dla niej nie znaczył, ale mogłem się tego domyślić już wcześniej. Było tego za dużo, moje serce było bliskie wyrwaniu się z piersi i wyskoczeniu przez okno wprost do jej sypialni. Prosto w jej dłonie, bo kiedy niewzruszenie odwróciłem się do niej plecami, wychodząc z cienia drzew czułem już, jak znów ciągnie mnie w swoją stronę. Serce Vincenta Marlowe’a w tamtej chwili oficjalnie zaczęło należeć do Marie, tylko jeszcze nie potrafiłem się z tym pogodzić.
Na kolejną okazję nie musiałem długo czekać. Mogłem mieć pewność, że i ona przez ostatnie dni nie spała spokojnie. Nie mogłem jednak przestać myśleć o fakcie, że między nami nigdy już nie będzie tak samo. I rzeczywiście, nic już nie było takie jak dawniej. Czułem, jak serce w mojej piersi bije kilka razy mocniej, kiedy widziałem ją na szkolnym korytarzu, jak fala ciepła przechodziła przez moje ciało, gdy w tłumie uczniów nasze dłonie ściskały się na krótko, zanim odeszliśmy w dwie różne strony. Walczyłem o każde spotkanie, o każde spojrzenie i dotyk, chwilę spokoju i samotności, w której mogliśmy być tylko we dwoje i kiedy mogliśmy cieszyć się sobą. Nic nie było takie jak dawniej, ponieważ wszystko było o wiele lepsze. Marie obudziła we mnie zupełnie inną osobę. Na zewnątrz wciąż byłem sobą, rzadko uśmiechającym się, pozbawionym emocji Vincentem, który odsuwał się od ludzi, patrząc na wszystkich niezbyt przychylnym wzrokiem. Wewnątrz jednak czułem, jak fale uczuć rozrywają mnie od środka za każdym razem gdy sylwetka Marie chociażby zamajaczyła na końcu korytarza, gdy słyszałem przypadkiem jej śmiech podczas rozmów ze znajomymi z domu, gdy siedziała przy stole Gryfonów, odwzajemniając moje spojrzenie czy w końcu kiedy trzymałem ją w swoich ramionach tak, jakby był to ostatni moment, który mamy okazję spędzić tylko ze sobą.
Pod koniec szóstej klasy nie miałem pojęcia, że jeden z nich naprawdę był tym ostatnim.
Ciężko powiedzieć, gdzie i kiedy poznałem Marcusa. On po prostu pojawił się w moim życiu, bardziej pod postacią listów niż jakiś rzeczywisty człowiek. Któregoś dnia chyba zjawił się w naszym mieście. Kiedyś usłyszałem, jak wymawia moje imię, gdy szedłem samotnie przez las, swoim chłodnym i zawadiackim głosem. Odwróciłem się a on tam stał, uśmiechając się do mnie i nawet nie próbowałem się zastanawiać, skąd wiedział jak się nazywał. W końcu było tyle różnych możliwości, prawda? Później zaczęliśmy pisać. W rzeczywistości nasza znajomość opierała się tylko na słowach, długich zwojach pergaminu, na których opisywałem wszystko, co działo się w moim życiu. Opowiedziałem mu o sobie, o domu dziecka, o Catherine. A później mówiłem o Marie, o Caesarze i o tym, jak jego głupi żart sprawił, że w naszych sercach pojawiła się miłość. On mówił o swoich wyprawach, o krajach, które zwiedzał i czarodziejach z każdych stron świata, których poznał. Był fascynujący, inteligentny, ciekawy i starszy jedynie o trzy lata, a mi brakowało męskiego przyjaciela, kogoś, w kim naprawdę mógłbym znaleźć oparcie. Udało mi się przy nim otworzyć i choć to Marie była pierwszą, przy której mówiłem naprawdę dużo i przy której z czasem udało mi się uśmiechać, Marcus sprawił, że zapragnąłem czegoś nowego. Przygody, którą mi ofiarował. Zaufałem mu do granic możliwości. Zaufałem pierwszy i ostatni raz.
Zabrał mnie ze sobą w góry. Wędrowaliśmy po skałach, spaliśmy pod gołym niebem. Dwoje czarodziejów, najlepszych przyjaciół. Ciężko było mi zostawić Marie, pierwszy raz odkąd się poznaliśmy spędzić wakacje bez niej. Starałem się pisać regularnie, za każdym razem, gdy zatrzymywaliśmy się na dłużej. Aż w końcu, mam wrażenie, zatrzymaliśmy się na całą wieczność.
Marcus zachowywał się jak szalony. Od kilku dni wydawał się zupełnie inny, przygaszony, jakby intensywnie się nad czymś zastanawiał. Aż w końcu, pewnego wieczora, powiedział, że jestem dla niego jak brat. Rozpaliliśmy ognisko na środku polany, niebo nad nami było usiane gwiazdami a księżyc w pełni oświetlał nasze sylwetki. Potem zaczął przepraszać mnie i majaczyć, jakby mówił zupełnie do innej osoby. Następnie była jedynie ciemność.
Naprawdę myślałem, że byłem martwy. Kiedy otworzyłem oczy, czując przejmujący chłód wszędzie dookoła, miałem wrażenie, że minęła cała wieczność, odkąd położyłem się spać. Rzecz w tym, że nie pamiętałem, abym w ogóle kładł się spać. Marcus klęczał obok mnie, przemywając mi twarz i dłonie, strzepując z ubrania grudki ziemi. Skąd one się tam znalazły? Dlaczego leżałem na trawie? I dlaczego byłem tak strasznie głodny? Podniosłem się powoli, patrząc pytająco na przyjaciela, który uśmiechnął się blado i niepewnie, po czym objął mnie mocno mówiąc, że cieszy się, że mnie widzi. I że już nigdy nie będzie samotny.
Potem to poczułem. Zapach unosił się w powietrzu niczym woń potraw w Wielkiej Sali. Zapach krwi, tak wyraźny, że nie potrafiłem powstrzymać się od oblizania wysuszonych warg, czując wewnętrzną potrzebę poczucia jej smaku na swoim języku. Marcus odsunął się, odsłaniając przede mną ciało niedźwiedzia. W sekundę później czułem, jak strużki brunatnej cieczy spływają mi po brodzie, wlewają się głęboko do gardła, jak moje zęby wbijają się w ciepłe jeszcze ciało drapieżnika, jak głód powoli ustępuje miejsca przerażeniu przed tym, czym się stałem. Przed tym, kim był także Marcus.
Byłem wściekły, ponieważ tą jedną decyzją zrujnował mi życie. Nie chciałem zadawać pytań, nie chciałem słuchać bezsensownych wyjaśnień i tłumaczenia, dlaczego to zrobić. Jedyne, czego pragnąłem, to nie zobaczyć go nigdy więcej. Jakimś cudem się to udało, zniknął z mojego życia. Nie poszedł za mną, nie próbował zatrzymać, a ja wciąż nie wiem dlaczego. I pewnie nigdy się tego nie dowiem.
Matka zastała mnie na progu w białej koszuli ubrudzonej ludzką krwią. Ta znajdowała się jeszcze na twarzy i dłoniach, butach i spodniach a także kłach, tych które czułem w swoich ustach i które próbowałem ukryć. Chyba płakałem, przytulając twarz do jej piersi, kiedy otworzyła drzwi w koszuli nocnej, z nieskazitelnie gładką cerą i przenikliwymi, błękitnymi oczami. Pozwoliła, aby moje słone łzy spływały na wypolerowaną podłogę salonu, podczas gdy ogień zdecydowanie zbyt wesoło trzaskał w naszym kominku. Trwałem tak jeszcze długo, zanim udało mi się otworzyć usta i opowiedzieć wszystko, co wydarzyło się podczas ostatnich miesięcy. Byłem głupcem. Mordercą. Wampirem.
Nie zamierzała mnie odtrącić. Tym razem nie bolałoby to tak jak wtedy, kiedy byłem dzieckiem i obawiałem się powrotu do domu dziecka. Jednak nie planowała tego zrobić i choć nawet ona nie potrafiła wyplenić ze mniej tego przekleństwa, chciała mi pomóc. Pewnego dnia w oknach naszego domu zawisły ciemne zasłony, moja matka przybrała na siebie czarną suknię, a ja? Ja byłem martwy i obserwowałem z okna swój własny pogrzeb. Chciałem być martwy, ponieważ brzydziłem się tego, kim byłem, kiedy żyłem.
Już więcej miałem jej nie zobaczyć. Nigdy więcej miałem jej nie pocałować, nie zanurzyć twarzy w jej miękkich włosach. Nasze dłonie już nigdy miały nie spleść się w ciasnym uścisku.. Słyszałem, jak matka mówi jej, że umarłem, kiedy zapukała do drzwi naszego domu dobrze wiedząc, że Catherine nie darzy ją wielką przyjaźnią. Widziałem przez okno swojej sypialni jak płacze i serce łamało mi się na miliony kawałków wiedząc, że byłem tego przyczyną. Chciałem tam być. Mogłem tam być, mogłem wyjść i powiedzieć jej, czym się stałem. Pozwolić, aby sama zadecydowała, czy moja przemiana miała oznaczać również nasz koniec. Jednak bałem się, że mógłbym ją skrzywdzić. Między wszystkimi emocjami, które targały mną w jej towarzystwie, mógłbym stracić kontrolę, zapomnieć się i skrzywdzić ją tak, że nie potrafiłbym sobie tego wybaczyć. Dzień w dzień wyglądałem przez okno, obserwując ją gdy wychodziła z domu na śnieg, jak krążyła po swoim pokoju. Tak blisko, a jednak tak daleko. Wiedziałem, co muszę zrobić, bo gdybym został tam jeszcze dzień dłużej, mógłbym przekroczyć granicę.
Spakowałem stary plecak, który przypominał o wydarzeniach minionego lata, ucałowałem matkę dziękując jej za wszystko, co dla mnie zrobiła i wyszedłem, zostawiając za sobą życie, które znałem i kochałem. Nie obejrzałem się za siebie, kiedy przeskakiwałem przez płot. Nie spojrzałem w tył, gdy znikałem za linią drzew w pobliskim w lesie. Nie zatrzymałem się nawet wtedy, kiedy usłyszałem za sobą kroki i znany mi dobrze głos. Jej głos.
Nie wiem, jak się domyśliła. Może w całej tej swojej żałosnej tęsknocie byłem zbyt nieostrożny, może pozwoliłem, aby zauważyła, jak patrzę w jej stronę, przekonując samego siebie, że tak jest dla nas o wiele lepiej. Znalazła mnie. Poszła za mną do lasu, igrała z niebezpieczeństwem. Marianne, taka, jaką znałem, jaką pokochałem i którą teraz musiałem zranić, jak jeszcze nigdy wcześniej. Do dziś żałuję słów, które jej wtedy powiedziałem. Brzydzę się sobą tylko przez te zdania, które były jak igły wbijane w jej serce. Nigdy cię nie kochałem. Nie jesteś  mi do niczego potrzebna. Jesteś żałosna. Nie chcę cię więcej widzieć, szlamo. Szlamo. Szlamo. Kiedy patrzyłem w jej oczy, zaciskając pięści, starając się brzmieć tak, jakbym myślał dokładnie to, co mówię, moje i tak już złamane serce teraz naprawdę bolało. Widziałem jej łzy i jedyne, co chciałem zrobić, to otrzeć jej twarz. Pocałować usłane słonymi kroplami policzki. Powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, że muszę odejść, aby ona mogła żyć lepiej, ponieważ czarodzieje będą mnie ścigać. Przytulić, zatrzymać w swoich ramionach i obiecać, że nigdy jej nie zapomnę, że nie pokocham nikogo tak, jak kochałem ją. Zamiast tego znów uciekałem, chowałem się za czymś, co miała uznać za moją prawdziwą naturę. Może była to moja natura. Taki zawsze byłem, tak się wychowałem. Egoistyczny, rozpieszczony, zapatrzony w siebie i dumny-. Wampir. Morderca i potwór.
Mimo wszystko nie chciała odejść. Płakała, a ja udawałem, że nie widzę tych łez. Że nie słyszę tych słów. Musiałem się jej pozbyć. W ciągu jednej sekundy moja dłoń znalazła się na jej szyi. Szybkim ruchem przycisnąłem ją do drzewa, patrząc jej w oczy, w których dostrzegłem strach. Spojrzałem na jej jaśniejącą w świetle księżyca szyję. Piękną, gładką i bladą. Tą, na której kiedyś składałem słodkie pocałunki, obietnicę miłości. Pochyliłem się, wbijając w nią swoje kły. Czułem, jak jej krew spływa na moje wargi. Była ciepła, lepka i słodka, zupełnie taka, jaką ją sobie wyobrażałem. Wielokrotnie od czasu przemiany zastanawiałem się nad tym, jak smakuje krew Marie. Nie mogłem powstrzymać tych myśli, drzemiący głęboko we mnie instynkt był o wiele silniejszy. Mimo wszystko jednak oderwałem się szybko, rozluźniając uścisk i odwracając się w tył, znowu ją zostawiając, zakrwawioną i zranioną w każdy możliwy sposób.
Nie mogłem nic poradzić na swoją naturę. Czułem się bezradny, słaby i samotny. Wiedziałem jednak, że na to zasługuję. Nie tylko ze względu na to, kim byłem (słowo wampir przez długi jeszcze czas nie potrafiło przejść mi przez gardło), ale co zrobiłem. Czułem się gorzej niż wtedy, kiedy zabijałem tego mugola, ponieważ wtedy miałem świadomość, że sobie na to zasłużył. Marie po prostu zbliżyła się nie do tej osoby, do której powinna. Fakt, że zupełnie się od siebie różniliśmy już dawno powinien dać nam do myślenia. Nie byłem dla niej dobry i chociaż wiem, że będąc człowiekiem robiłem wszystko, aby zwalczyć w sobie niechęć do towarzystwa tylko i wyłącznie dla niej, teraz nie mogłem nawet się do niej zbliżyć. Bała się mnie, widziałem to w jej oczach, kiedy zaciskałem swoje długie palce na jej szczupłej szyi. Czułem to w przyspieszonym biciu serca, w krwi krążącej w żyłach z zawrotną prędkością. Niemalże słyszałem ten szum, rytmiczne uderzenia dobywające się z wnętrza jej klatki piersiowej. Powinna się bać, powinna być przerażona, ponieważ byłem czymś, co budzi strach. Czymś, nie kimś.
Nie miałem problemu z wieloma dniami przebywania tylko w swoim towarzystwie. Nawet wtedy, kiedy dni zamieniały się w tygodnie a te w miesiące. Zaszyłem się głęboko w lesie, z dala od ludzi, których mógłbym przez przypadek skrzywdzić lub wystraszyć, z dala od czarodziei, którzy mogliby chcieć mnie zabić za błędy młodości, za zaufanie nieodpowiedniej osobie. Nigdy nie starałem się nawet ukryć, że to, co się stało, było tylko i wyłącznie winą Marcusa. Sam wpadłem w jego sidła, sam pozwoliłem, aby oczarował mnie opowieściami o swoich podróżach, aby okazał się idealnym towarzyszem nocnych rozmów pod gołym niebem, któremu mogłem wyjawić swoje największe sekrety. Zawiniłem także ja, nie zachowując należytej ostrożności. Mimo wszystko uważałem i wciąż uważam, że poniosłem za to należytą karę i śmierć, jakkolwiek dla niektórych mogłaby wyglądać na ulgę w cierpieniu, w rzeczywistości byłaby kolejną ucieczką i schowaniem głowy w piasek. Cierpienie, którego przysporzyłem Marianne było zapłatą za własną głupotę i musiałem z tym żyć, każdego dnia budząc się ze świadomością, jak okropną istotą jestem.
Przez długi czas nie wychodziłem ze swojego domku, który napotkałem podczas jednej z podróży. Wydawał się idealnym miejscem, aby zamieszkać w nim na dłużej, oddalony od jakiejkolwiek cywilizacji, znajdujący się tak naprawdę w środku niczego. Dookoła znajdowały się jedynie drzewa, ściany z każdej strony obrośnięte były gęstą roślinnością, przez powybijane okna do środka wdzierały się zielone gałęzie. Przy odrobinie magii udało mi się doprowadzić go do względnego porządku i choć w żaden sposób nie przypominał tego, do czego byłem przyzwyczajony, był jedynym schronieniem, które miałem. Miejscem, do którego mogłem wracać i które mogłem nazwać swoim.
Dobrze wiedziałem, że opuszczony rok nauki w Hogwarcie pozostawił wiele zaległości, które w jakiś sposób starałem się nadrobić. Zacząłem dziękować matce za to, że w wakacje kładła tak duży nacisk na naukę materiału na przyszły rok i że nawet wtedy, gdy powróciłem po tych niefortunnych wakacjach do domu w jakiś sposób zmusiła mnie, abym ćwiczył. Tam, w samym sercu dzikiego lasu, próbowałem robić to samo. Rzucałem nieudane zaklęcia, studiowałem teorię z książek, które zabrałem ze sobą, a w między czasie polowałem na zwierzęta, których krew wypijałem, aby zupełnie nie opaść z sił. Z czasem zacząłem się przyzwyczajać, choć nie sądzę, że do takiego stanu można kiedykolwiek naprawdę przywyknąć. Miałem swoje rutyny, dzięki którym udało mi się utrzymać przy zdrowych zmysłach nawet w chwilach słabości, kiedy wszystko to wydawało się pozbawione najmniejszego sensu.
W końcu wyszedłem na zewnątrz. Szedłem przez las tak długo, aż drzewa nie zaczęły rzednąć, widok nieba był coraz wyraźniejszy, aż w końcu ukazała się przede mną otwarta przestrzeń  z ogromnym miastem u moich stóp. Księżyc świecił zaskakująco jasno, choć nie była to pełnia. Światła w domach były już pogaszone i wszędzie dookoła otaczała mnie głucha cisza. Pozwoliłem sobie przejść się ulicami miasta, zaglądają w mugolskie witryny sklepowe i spuszczając głowę za każdym razem, gdy mijali mnie jacyś przechodnie. Wciąż nie czułem się pewnie, ale z upływem czasu las i własna sypialnia zaczynały mnie nużyć. Wiedziałem, że Londyn jest miastem pełnym czarodziejów gotowych zrobić wszystko, aby zyskać moją głowę. Mimo wszystko w tłumie mugoli łatwo było pozostać anonimowym. Szczególnie w nocy. Zacząłem doceniać magię, kiedy to własna różdżka pomagała mi zdobywać ubrania, dzięki którym udało mi się upodobnić do wszystkich dookoła. W moje ręce docierały także gazety, zarówno mugolskie jak i Prorok Codzienny, który przybliżył mi wszystko, co wydarzyło się przez ostatnie kilka lat życia w samotni.
Nie mogłem uwierzyć, że naprawdę minęło już tyle czasu, odkąd opuściłem rodzinne miasteczko i udałem się w mozolną, bezcelową podróż prosto przed siebie, szukając miejsca, do którego będę mógł należeć i gdzie nie będę musiał obawiać się o siebie i innych. Wolność, choć naznaczona bólem, cierpieniem i samotnością, smakowała i smakuje cudownie. Udało pogodzić mi się z samym sobą,  nauczyłem się na co dzień żywić krwią zwierząt, choć czasem sprawiam także przysługę ludzkości, eliminując ludzi, którzy stanowią zarazę – najgorszych przestępców, jakich uda mi się wytropić podczas samotnych wypraw w najbardziej opuszczone i podejrzane rejony stolicy Anglii, pełne żywego pożywienia, które stanowi także oczyszczenie mojego sumienia. Większość czasu wciąż jednak spędzam w lesie, z dala od ludzi. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałem możliwość z kimś porozmawiać. Jedyne, co mi pozostało, to wyblakłe fotografie, z których uśmiecha się do mnie twarz Marianne oraz wspomnienia i sny, w których ciągle słyszę jej głos. Nadzieja, że jeszcze kiedykolwiek uda nam się spotkać umarła z chwilą, w której wbiłem kły w jej szyję. Nie potrafiłbym spojrzeć jej w oczy po tym wszystkim, co jej zrobiłem.
Czasem, siedząc w mojej samotni, pokrywając szkicami pergamin za pergaminem, myślę o tym, co stało się z ludźmi, z którymi kiedyś przebywałem na co dzień. Zastanawiam się, czy moja matka, Catherine, wciąż żyje. Czy czasem myśli o mnie, kiedy wraca wieczorami do cichej na powrót posiadłości w Gainsborough, czy wspomina moment, w którym pierwszy raz postawiłem swoją stopę za progiem jej domu.  Myślę o jej pięknej, wyglądającej na wiecznie młodą twarzy i kręconych, ciemnych włosach. O gładkich dłoniach, które gładziły mnie po policzku, ocierając dziecięce łzy. O błękitnych oczach, które choć chłodne i opanowane, miały w sobie delikatne iskierki ciepła, kiedy patrzyła na moje postępy w nauce, gdy utulała do snu i zapalała świeczki na urodzinowym torcie. Myślę o wszystkim, czego mnie nauczyła, o tym, co w niej kochałem i czego nienawidziłem. Myślę o latach w Hogwarcie, wszystkich tych lekcjach, na które chodziłem, wiadomościach, które pisałem z Marianne. O pustych klasach, w których rozmawialiśmy, o Zakazanym Lesie, do którego wchodziłem krok za nią, kiedy wraz ze swoją naturą postanowiła igrać z losem. Czasami rozmyślam także o własnych rodzicach, których nie miałem okazji poznać. Czasami myślę, że moje życie nie byłoby takie złe gdybym nie poznał Marcusa i przeklinam się w myślach za własną naiwność.


Patronus: Kruk w mitologii greckiej utożsamiany był z symbolem strażnika, a także z siłami dobra jak i zła. Apollo nakazał krukowi opiekę nad jego ciężarną kochanką, w którym to micie kruk miał białą barwę. Kiedy jednak zwierzę przyniosło mu złe wieści, bóg zmienił jego pióra na czarne. Według jednej z legend kruki miały strzec the Tower of London, gdyby opuściły to miejsce, budowla upadłaby. Ponadto kruki są silnie powiązane ze wszelką magią. W naturę kruków wpisuje się także samotność.
Wspomnieniem Vincenta, które przywołuje podczas czarowania swojego patronusa, jest lato po 4 klasie nauki w Hogwarcie, a dokładnie 4 lipca. Szczęście na twarzy Marianne, kiedy podarował jej na urodziny najlepszą dostępną wówczas miotłę jest tym, co wciąż wywołuje w jego sercu przyjemne ciepło i sprawia, że na jego twarz wstępuje uśmiech. Jest bowiem ucieleśnieniem wszystkiego, co zawsze w niej kochał.










 
6
3
3
10
1
0
8



Wyposażenie

Różdżka, teleportacja, sowa, 10 punktów statystyk





Ostatnio zmieniony przez Vincent Marlowe dnia 04.08.15 22:32, w całości zmieniany 3 razy
Gość
Anonymous
Gość
Re: Vincent Marlowe [odnośnik]04.08.15 23:16

Witamy wśród Morsów

Twoja karta została zaakceptowana
INFORMACJE
Przed rozpoczęciem rozgrywki prosimy o uzupełnienie obowiązkowych pól w profilu. Zachęcamy także do przeczytania przewodnika, który znajduje się w twojej skrzynce pocztowej, szczególnie zwracając uwagę na opis lat 50., w których osadzona jest fabuła, charakterystykę świata magicznego, mechanikę rozgrywek, a także regulamin forum. Powyższe opisy pomogą Ci odnaleźć się na forum, jednakże w razie jakichkolwiek pytań, wątpliwości, a także propozycji nie obawiaj się wysłać nam pw lub skorzystać z działu przeznaczonego dla użytkownika. Jeszcze raz witamy na forum Morsmordre i mamy nadzieję, że zostaniesz z nami na dłużej!

   
Życie Vincenta nie należy do łatwych - choć rodzice go porzucili, to odnalazł szczęście przy Catherinie, poznał również dziewczynę, która z biegiem czasu podbiła jego serce i wyglądało na to, że wszystko jakoś się ułoży... Do czasu feralnej wyprawy w góry. Teraz Marlowe musi wieść życie odludka, trzymać się z daleka od czarodziejskiej społeczności, by nie skrzywdzić żadnej bliskiej mu osoby. Mam nadzieję, że mimo to odnajdziesz spokój i nie dasz się złapać! Dobrej zabawy na fabule!
   

   
OSIĄGNIĘCIA
Na przekór społeczeństwu - uczucie do mugolaczki, na dodatek Gryfonki nie mogło spotkać się z powszechną aprobatą
STAN ZDROWIA
Fizyczne
Pełnia zdrowia.
Psychiczne
Pełnia zdrowia.
UMIEJĘTNOŚCI
Statystyki
Zaklęcia i uroki:6
Transmutacja:3
Obrona przed czarną magią:3
Eliksiry:10
Magia lecznicza:1
Czarna magia:0
Sprawność fizyczna:8
Inne
teleportacja
WYPOSAŻENIE
różdżka, sowa
HISTORIA DOŚWIADCZENIA
[04.08] [klik]

   
Evandra C. Rosier
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Vincent Marlowe  E0d6237c9360c8dc902b8a7987648526
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t578-evandra-lestrange https://www.morsmordre.net/t621-florentin#1749 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/t1074-sypialnia-evandry#6552 https://www.morsmordre.net/t4210-skrytka-bankowa-nr-5#85655 https://www.morsmordre.net/t982-evandra-lestrange#5408
Vincent Marlowe
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach